W tej rozmowie, chociaż odbyłem ją z osobą całkowicie sparaliżowaną i oddychającą za pomocą respiratora, znajdują się treści uniwersalne, drogowskaz dla każdego człowieka w pełni zdrowia i sił. Dzisiaj – w ramach tekstów publikowanych pod pseudonimem – wywiad z Januszem Świtajem. Dla jasności: Jerzy – imię mojego Ojca, Tabor – nazwisko panieńskie Matki.
Statuetkę „Człowieka bez barier”, jaką magazyn „Integracja” przyznał już po raz 12., pracownik Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko” odebrał dzisiaj, podczas uroczystej gali na Zamku Królewskim w Warszawie. O całkowicie sparaliżowanym i oddychającym za pomocą respiratora Januszu Świtaju stało się głośno, gdy, jako 32-latek, w roku 2007, zwrócił się z prośbą do prezydenta Lecha Kaczyńskiego o zgodę na eutanazję, godną dla siebie śmierć.
– W tamtym czasie, po wypadku drogowym w 1993 roku, moim jedynym oknem na świat było najpierw okno Oddziału Intensywnej Opieki Medycznej, a potem telewizor w mieszkaniu – wspomina Janusz. – W takiej całkowitej izolacji od świata zewnętrznego trwałem przez piętnaście lat. Byłem zdany wyłącznie na opiekę rodziców, widziałem ich coraz większe zmęczenie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Chwilami ten widok stawał się dla mnie bardziej dobijający niż świadomość beznadziei, w jakiej się znalazłem, i osobistego dramatu.
– Ten okres bezpowrotnie masz za sobą. Jak odnalazłeś w sobie siły życia?
– Leżąc w łóżku podpięty do respiratora, nie przestawałem marzyć o najprostszych rzeczach, na przykład o wyjściu na spacer. Myślałem też o tym, co bym robił, gdyby do wypadku nie doszło: gdzie się uczył, pracował, jak wyglądałaby moja rodzina… W wyobraźni tworzyłem różne obrazy. To dawało mi siłę. Teraz wiele z tym planów, dzięki pomocy asystentów i rodziców, mogę realizować. Grono moich znajomych coraz bardziej się powiększa. Otworzyłem się na świat, więc świat otworzył się na mnie.
– Czy w tamtym, ponurym dla ciebie, czasie była chwila, która stała się przełomem?
– Owszem. Takim momentem były pierwsza wizyta w moim mieszkaniu pani Anny Dymnej i złożona mi przez nią propozycja pracy w fundacji „Mimo Wszystko”. Pojawiła się też szansa na specjalistyczny wózek z respiratorem. Zrozumiałem wtedy, że nie jestem sam, że mogę się stać komuś potrzebny i wreszcie, po piętnastu latach koszmaru, zdołam oderwać się od łóżka. Potem nastąpiły kolejne zmiany: decyzja o podjęciu nauki w liceum, zdawaniu matury, kontynuowaniu edukacji na wyższej uczelni… Najważniejsze było jednak to, że, w roku 1999, wydostałem się z OIOM-u. W tamtym czasie osoby z tak poważnym urazem kręgosłupa kończyły zazwyczaj swój żywot w szpitalnych łóżkach. Tymczasem ja, na wszelkie możliwe sposoby, starałem się pozyskać fundusze na zakup domowego respiratora. I udało się.
– Do egzaminu maturalnego podchodziłeś trzykrotnie.
– Nie poddawałem się. Życie nie polega na tym, by bezczynnie je przeleżeć. Matura była dla mnie sprawą ambicjonalną. Uważałem, że, jako dojrzały człowiek, powinienem ją mieć. A kiedy otrzymałem świadectwo dojrzałości, zdecydowałem się na dalszą edukację. Obecnie jestem studentem drugiego roku psychologii na Uniwersytecie Śląskim.
– Można by zapytać, po co osobie całkowicie sparaliżowanej matura albo dyplom wyższej uczelni.
– Nieraz słyszałem takie pytania: „Janusz, po co ci ta nauka, ten wysiłek?”. W ogóle nie zwracałem na to uwagi. Robiłem swoje. Tylko dzięki temu poszerzałem swoje poczucie wolności.
– Niektórzy mogą też powiedzieć: Świtaj miał fart. Przecież Anna Dymna nie każdego zatrudni w swojej fundacji. Nie każdy sparaliżowany człowiek może otrzymać specjalistyczny wózek z respiratorem…
– … i nie każda osoba niepełnosprawna ma tak oddanych rodziców jak ja.
– Otóż to.
– Fundacje i inne stowarzyszenia nie są w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb osób chorych i niepełnosprawnych. To bardzo trudne zagadnienie. Ludzi znajdujących się w potrzebie jest wielu.
– Co byś im powiedział?
– Przeleżałem w bezruchu oraz izolacji od świata przez piętnaście lat. Było ciężej albo bardzo ciężko. Wiem jedno: nigdy nie wolno tracić nadziei. Starałem się przetrwać te wszystkie trudne chwile, robiąc tyle, ile mogłem. Pisałem swoją biografię. Prowadziłem też własna stronę internetową, mimo że napisanie jednego zdania, za pomocą ołówka trzymanego w ustach, zajmowało mi nieraz parę godzin. Teraz, gdy mam wózek z respiratorem, pomoc asystentów i wsparcie ze strony Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko”, znacznie poszerzyłem zakres swoich działań.
– Mógłbyś wielu rzeczy nie robić, usprawiedliwiając się swoim stanem.
– Ale taki mam charakter, że chce mi się działać, poznawać świat i ludzi, pomagać im. Dlatego, niezależnie od pracy w fundacji „Mimo Wszystko”, angażuję się w wiele projektów społecznych i charytatywnych. Lubię dawać z siebie wszystko. Od narzekania nikomu się jeszcze nie poprawiło. Powiem więcej: niektórzy ludzie sami mocno pracują na to, by czuć się społecznie wykluczonymi.
– Dotyczy to nie tylko osób niepełnosprawnych.
– Tak naprawdę wiele barier sami budujemy w swoich głowach, pielęgnujemy w sobie poczucie krzywdy, pretensje. Przez to ograniczamy samych siebie. Czasami spotykam się z opiniami, że posiadam siłę przebicie, a inni jej nie mają i dlatego jest im gorzej niż mnie. Może mój tytuł „Człowieka bez barier” też spowoduje, że niektórzy powiedzą z żalem: temu Świtajowi za dużo w życiu się udaje.
– Może powiedzą. I co ty na to?
– Na wszystko ciężko pracuję. Staram się działać, likwidować bariery. Również te, które tkwią w moim umyśle. Robiłem to i robię cierpliwie, etapami. W ten sposób poszerza się horyzont moich możliwości. W życiu trzeba mieć właściwe priorytety. Zamierzam teraz skończyć studia, mieć jakieś wyniki. W dalszym ciągu pragnę też pomagać ludziom. A kiedy człowiek obierze cele w swoim życiu i zacznie je realizować, wtedy bariery znikają. Realizacja naszych zamierzeń wymaga jednak wysiłku oraz odpowiedniej postawy. To uniwersalna reguła. Obowiązuje wszystkich ludzi, bez względu na stan ich zdrowia czy zakres sprawności. Oczywiście bariery w moim życiu istnieją, chociażby te architektoniczne. Nie skupiam jednak na nich uwagi. I działam, mimo że istnieją.
Rozmawiał Jerzy Tabor
Jeden z pięknych ludzi. Jest ich moim zdaniem zdecydowanie więcej, tylko trzeba chcieć do nich docierać. Nie poddając się, wbrew przeciwnościom, na jakie trafiamy po drodze.
Paradoksem jest to że wielu zdrowych,sprawnych ludzi prowadzi życie,które można nazwać wegetacją…
Ocena należy do tych, którzy to życie prowadzą. Nie przeżyjemy życia za innych, więc pozwólmy im żyć po swojemu, bo nasze wyobrażenie o tym, co i kiedy jest dla kogo dobre, mogą być mylące lub dla innych niewłaściwe.
Daleka jestem od wystawiania komukolwiek ocen,stwierdzam tylko fakt,że nie zawsze mając możliwości korzystamy z nich.Sama do tych osób należę,przynajmniej czasami:)
Nie o tym myślałam. Myślałam o tym, że często wydaje nam się, kiedy patrzymy z boku, że ktoś swoje życie przeżywa nie tak, jak powinien. Powinien – czyli czyniąc je nie takim, jakie my bylibyśmy skłonni (z naszego subiektywnego punktu widzenia) uznać za szczęśliwe, w pełni wykorzystane, celowe. Mamy taką pokusę, prawda? Przynajmniej miewamy. Tymczasem naprawdę nigdy nie wiemy, dopóki nie zadamy pytania i nie usłyszymy szczerej odpowiedzi na to pytanie, co tak naprawdę czyni drugiego człowieka spokojnym, szczęśliwym, co przynosi mu ulgę, co radość. Jednym słowem, myślałam o tym, że często ulegamy pokusie uszczęśliwiania na siłę lub dokonywania oceny z naszego punktu widzenia, że czyjeś życie jest jałowe, a sposób, w jaki spędza czas, jest dowodem na to, że ten ktoś nie wykorzystuje swoich szans, wiodąc życie jałowe. Żadko kto zadaje drugiemu pytanie – czy jesteś szczęśliwy z tym, co robisz, jak żyjesz? kierując się życzliwym zainteresowaniem losem drugiego człowieka. O wiele łatwiej przychodzi nam definiowanie ocen. Nie bywa tak? 🙂
To jedynie refleksja. Autor pisze tak, że często zdarza mi się dłużej nad czymś zatrzymać. Obok tego bloga na pewno nie przechodzi się obojętnie.
Zwłaszcza,że nasze komentarze żyją własnym życiem i mam nadzieję,że nikt nie wystawi nam za to oceny:)
A to moje „żadko” od razu mnie w oczy zaszczypało, przepraszam za błąd 🙂
No nie wiem, nie wiem… być może nam ją jednak wystawi :-). No, ale porozmawiać czasem trzeba 🙂