Pilch i Małysz – dwaj wiślacy

Kiedy zatelefonowałem, by umówić się na rozmowę, usłyszałem: „Dla mojego kochanego „Sportu”? Naturalnie”. To było tuż po tym, kiedy Pilch dostał Nike za „Pod mocnym aniołem”. A w polskich skokach narciarskich panowała wtedy tzw. Małyszomania (zapewne poprzedniczka tzw. Stochomanii).

– W tym roku za książkę „Pod mocnym aniołem” otrzymał pan najbardziej prestiżową literacką nagrodę w Polsce, natomiast Adam Małysz zwyciężył w Pucharze Świata. Mieszkańców Wisły musi więc rozpierać duma, że obaj panowie pochodzicie z ich miasta. Uważam zresztą, iż pomiędzy pańskim życiem, a życiem Małysza istnieje pewna analogia. Obaj przechodziliście kryzys: pan – problemy nałogu, Adam Małysz – niepowodzenia sportowe, które pod koniec lat 90. doprowadziły go nawet do myśli, by sport porzucić.

– Moje życie było burzliwe, bankietowe i cyganeryjne. Jako człowiek trunkowy – w poprzednim wcieleniu – nie napisałem „po kielichu” ani linijki. Okresy pomyślne dla pracy jednak miałem, bo tych parę moich książek z niczego się przecież nie wzięło. Nie ma czegoś takiego jak flaszka do południa, a potem tworzenie przy maszynie do pisania z wynikiem trzydziestu stron w ciągu dnia. Tego typu wyobrażenia to czyste frajerstwo. Moje słabości eliminowały mnie z aktywności zawodowej, chociaż pracować zawsze lubiłem. Żeby jednak móc to robić, musiałem znajdować się w stanie zupełnej czystości, nawet nie na kacu. Uważałem i nadal uważam, że w literaturze i sztuce rzeczy wielkie można tworzyć jedynie z sumiennością księgowego.

– Sumienność to podstawa luteranizmu – wiary zarówno pańskiej, jak i Adama Małysza. Właśnie w nastawieniu luteran do pracy niektórzy dopatrują się istotnej przyczyny zwycięstw naszego skoczka. Literacka nagroda Nike udowodniła, że panu te reguły też obce nie są.

– Wychowałem się w bardzo ortodoksyjnej rodzinie luterskiej. Dwie naczelne, biorące się z luteranizmu, zasady rodzinne to

porządek w życiu i doskonałość w robocie

Owa doskonałość polega nie tylko na tym, że trzeba przykładać się do pisania książek albo sportowego treningu, lecz także do zajęć zupełnie prozaicznych, na przykład do zamiatania izby – wkładać w tę czynność całą solidność, na jaką człowieka stać. Małysz tę cechę musi mieć. Ja chyba także ją posiadam.

– Osobistym dramatem Adama Małysza jest to, iż zmuszony jest nieustannie mierzyć się z bezwzględnością ludzkich oczekiwań. Niektórzy uważają nawet, że jeśli Małysz na igrzyskach w Salt Lake City nie stanie na najwyższym podium, będzie to dla wielu Polaków niemal tragedia narodowa. Zgodzi się pan chyba, że taki sposób rozumowania to czysty idiotyzm?

– Jest to idiotyzm oczywisty. Za takie reakcje nie biorę jednak odpowiedzialności. Nie mam też w sobie potencji, żeby je likwidować. Prawdę powiedziawszy – trudno je nawet kwestionować. Polski sport ma rzadkie sukcesy. Jeśli więc wreszcie pojawił się zawodnik, który potrafi powtarzać swoje zwycięstwa na najwyższym światowym poziomie, to bezkarna euforia polskich kibiców staje się czymś naturalnym. Oczywiście taka sytuacja rodzi trudności nie tylko dla Małysza, ale także dla ludzi z jego otoczenia. Każdy zwycięzca i mistrz nabywa jednak mit, który musi dźwigać.

– Sądzi pan, że Małysz temu podoła?

– Jestem tego pewien.

– Wspólna wiara, to samo miasto rodzinne… Jak odbiera pan osobę najlepszego na świecie skoczka narciarskiego?

– Małysz jest dla mnie w sporcie tematem pierwszoplanowym, podobnie jak dla wszystkich kibiców w Polsce, jak również tych ludzi, którzy sportem interesują się umiarkowanie. Siła jego fenomenu polega na powtarzalności. Pomimo że przed kilkoma laty niektórzy twierdzili, że z tego zawodnika nic już nie będzie, wszedł on w kategorię, która w polskim sporcie nie ma analogii. Niezwykle rzadko zdarza się przecież, by zawodnik w każdym turnieju, w którym bierze udział, odnosił sukces. Z tego wynika nasz sceptycyzm, a jednocześnie podziw dla Małysza. Przywykliśmy do zmarnowanych talentów albo jednorazowych bohaterów w typie Wojciecha Fortuny. Znamy też dziesiątki przypadków, kiedy ktoś dobrze zapowiadający się nie potrafi sprostać wyzwaniom:

rozpija się, małżeństwo mu szkodzi

albo woda sodowa odpierdala mu do głowy. Powody ludzkich klęsk bywają banalne i jest ich tysiące, mało jest natomiast tych, dzięki którym talent można kształtować i przekładać go na konkretne wyniki. Podświadomie uważamy więc, że takie, niemal maszynowe, pasmo zwycięstw jest niemożliwe. Jednak w Małyszu zawiera się coś więcej niż mechaniczna sprawność. Ten facet lubi po prostu skakać, jest ponad tym wszystkim. Sądzę, że kiedy wybije się z progu skoczni, to chce być w powietrzu jak najdłużej. Co on tam czuje i co myśli jest dla mnie niewyobrażalne. Na nartach nie jeżdżę, a mój lęk przestrzeni graniczy z pomieszaniem zmysłów.

– Gra pan jednak w piłkę nożną.

– Piłka odegrała w moim życiu niezwykle znaczącą rolę. Dzieckiem byłem chorowitym, zezowatym i miałem skłonność do leworęczności. W wieku siedmiu czy ośmiu lat nosiłem już okulary, co w wiślańskiej społeczności, pod koniec lat 50. powodowało, że znajdowałem się niemal poza marginesem ludzkości. Byłem też absolutną fujarą i outsiderem sportowym. Ale stary kupił mi kiedyś prawdziwą piłkę nożną, słynną żółtą, węgierską futbolówkę, nie wiązaną, lecz pompowaną „na igłę”. Jako jedyny chłopak w okolicy byłem posiadaczem takiej piłki, w związku z tym, jeśli moi o wiele sprawniejsi koledzy chcieli tą piłką zagrać, musieli robić to ze mną. Innego wyjścia nie mieli. W ciągu dwóch, trzech lat, dzięki nieustannym treningom, zacząłem w piłkę grać dobrze, do tego stopnia, że zająłem pozycję w ataku. Tamto doświadczenie nauczyło mnie, że dzięki wytrwałej pracy można osiągnąć w życiu sporo – z kompletnej fujary klasowej i outsidera stać się jednym z najlepszych futbolistów w klasie. Przechodząc przez różne szkolne drużyny zawsze byłem jednym z najlepszych piłkarzy.

– Kiedy rozegra pan najbliższy mecz?

– Prawdopodobnie tuż przed świętami. Prowadzimy rozgrywki wewnątrz redakcji „Polityki”. Od zeszłego roku grywamy też w Nowy Rok, podobnie jak Cracovia ma swój słynny noworoczny trening. Pierwsza bramka w nowym roku zawsze strzelona jest przez zawodnika Cracovii. Pokazują to nawet w głównych telewizyjnych wiadomościach.

– Wróćmy do tematu alkoholizmu tak wnikliwie opisanego przez pana w książce „Pod mocnym aniołem”. Polacy „za kołnierz nie wylewają”. To powszechnie wiadomo, a z przeróżnych trunków korzysta się także w świecie sportowym. Przykład piłkarza Moussa Yahayi, którego odwieziono nawet do izby wytrzeźwień, wywołał powszechny w społeczeństwie niesmak, dowiódł po raz kolejny, że sportowcy pili, piją i pić będą nadal.

– Yahaya miał pecha, ponieważ dał się złapać. Piją przecież wszyscy, a – jak napisał pewien klasyk – nawet ci, którzy nie piją, nie robią tego tylko dlatego, bo nie wiedzą, że mają ochotę się napić. Sportowcy są taką grupą w społeczeństwie, którą lepiej widać. Z tego względu, jeśli któryś się upije i da się złapać, to od razu

przeprowadza się bezpośrednią transmisję z izby wytrzeźwień

A nie jest przecież tak, że zawodnicy piją więcej niż krawcy. Oni piją tyle samo co krawcy, policjanci i dziennikarze. Robią to, bo chcą doznać rozluźnienia, rozweselenia i zyskać większą śmiałość wobec panienek, czyli z tych powodów, dla których piją wszyscy ludzie. Nie ma sensu zbytnio histeryzować.

– A jak traktuje pan coraz częstsze głosy, które mówią o tym, że współczesny sport stał się wynaturzeniem, natomiast ideały w nim zawarte dawno odeszły w zapomnienie?

– Jestem dosyć sceptyczny wobec tej rzekomej grozy wiejącej od sportowej obyczajowości. Wbrew temu co się dzisiaj mówi wizytę na stadionie niekoniecznie trzeba przepłacić życiem. Wybierając sobie spokojne miejsce da się mecz obserwować. Nikt nie każe mi przecież siadać w sektorze szalikowców. Inna rzecz, że nie można pozostawać ślepym na zmianę obyczajowości. Kiedy przed laty chodziłem w Krakowie na pierwszą ligę absolutnym kresem ekspresji negatywnej były słowa: „Sędzia kalosz!”. Było to tak plugawe wyrażenie, że starsi kibice napominali młodszych, że w ten sposób krzyczeć nie można. Trzeba jednak pamiętać, że w latach 60. kibic czterdziestoletni pamiętał jeszcze wojnę, czyli czas, w którym przeżywał silne emocje wynikające z zaistniałej wtedy sytuacji. Dzisiaj natomiast emocji wojennych nikt już nie przeżywa, a wielu młodym ludziom ten świat wydaje się nudny i zatrważająco spokojny. Tymczasem podczas meczu mogą wykrzyczeć co tylko chcą i spuścić sobie wpierdol niemal legalny, ponieważ nie idą na mecz, tylko na bitwę. Sami zresztą tak to określają. Jest to cena, którą płacimy za wolność.

– Nie razi pana sportowe przekupstwo i niedozwolony doping? Są tacy, którzy twierdzą, że to, co dzisiaj zwie się sportem, to nic innego jak teatr, kolosalne oszustwo preparowane dla tłumu.

– Oczywiście, że sport to kłamstwo, ale sprawa prosta nie jest, bo zadaniem sportowego widowiska jest wzbudzenie u kibica silnych emocji. Mafijność życia powoduje, że następują

oszukańcze sposoby napędzania zwycięstw

Nie musi to mieć jednak wpływu na poziom moich emocji. Jeśli siedzę na trybunie i wiem, że obie drużyny zostały przekupione, to moją ciekawość budzi fakt, kto dał więcej, a tę informację przynosi dopiero końcowy gwizdek sędziego. Podobnie może się dziać na stadionie lekkoatletycznym: jeżeli startuje sześciu sprinterów i każdy z nich ma taką samą szansę nakoksować się i wygrać, to ten, który nakoksował się najlepiej, a przy tym nie dał się złapać, jest w jakimś sensie najlepszy. Posiada przy tym urok gangstera, który wszystkich zrobił w chuja. Nie ma takiej możliwości, żeby marny zawodnik dzięki „koksowi” zrobił jakiś znaczący wynik. Z „koksem” czy bez niego, zawsze zwycięża absolutna czołówka. Lubię piłkarzy-bandytów w stylu Bońka, którzy grają „po kościach”. Nie twierdzę, że zalecam ten etos. Mówię tylko, że mam do niego słabość, podobnie zresztą jak miliony ludzi na tym świecie. W sporcie interesuje mnie, kto wygra, a bandytyzm jest składnikiem każdej dyscypliny. Nawet szachów. W słynnym meczu Sspaski-Fischer Fischer zwyciężył dlatego, że wykończył Sspaskiego psychicznie, pozasportowymi metodami. Działał – jak to mówił Lech Wałęsa – na granicy prawa. I o to przecież w sporcie chodzi. Daleki jestem także od tego, by sport obciążać ideologicznie albo posłanniczo. On ma zaspokajać mój głód sportowy, a nie egzystencjalny.

– Kiedy umawialiśmy się na tę rozmowę, usłyszałem, że dziennik „Sport” był gazetą pańskiej młodości; że przed laty stanowił dla pana istotne źródło informacji o świecie. Czy można zatem powiedzieć, iż literacko-dziennikarski warsztat Jerzego Pilcha ukształtował się również na „Sporcie”?

– Naturalnie. Powiem więcej – ta gazeta miała fundamentalny wpływ na moją egzystencję. Klasycy twierdzą, że wszystko to, co najważniejsze dla pisarza, zdarza się do dziesiątego roku jego życia, w najgłębszym dzieciństwie; w moim przypadku wtedy, gdy mieszkałem w Wiśle. Wyzbywszy się analfabetyzmu, czytywałem „Sport” bardzo uważnie, był on jedyną gazetą, która stanowiła

elementarny składnik mojej chłopięcej edukacji

W każdy poniedziałkowy ranek biegłem do kiosku, by kupić „Sport” i dowiedzieć się, jak wyglądają piłkarskie wyniki, a przede wszystkim, ile bramek strzeliła Cracovia, której już wtedy kibicowałem. W późniejszym okresie mojego życia, kiedy przeniosłem się z Wisły do Krakowa, kioskarz Kaziu na Placu na Stawach także odkładał dla mnie tę gazetę. Zresztą do dzisiaj posiadam bardzo starannie zarchiwizowane wycinki ze „Sportu”, a zaglądając do nich, szczycę się moją fenomenalną pamięcią piłkarską. Pamiętam na przykład, kto w roku 1966, w meczu eliminacyjnym do mistrzostw świata Brazylia-Bułgaria, strzelił pierwszą bramkę i w której to zrobił minucie. Pan wie?

– Niestety, w tamtym czasie nie było mnie jeszcze na świecie.

– Pierwszego gola strzelił Pele, w czternastej. Drugiego – Garincha, mniej więcej piętnaście minut po przerwie. Fakty te pamiętam właśnie dzięki gazecie „Sport”. Są to bardzo istotne punkty orientacyjne, które dają mi zanurzenie w pewną rzeczywistość – w rzeczywistość tych dawnych, zapomnianych już widowisk piłkarskich.

– Dziękuję za rozmowę.

                                                      WOJCIECH SZCZAWIŃSKI („Sport”, 2000 r.)

Informacje o szczaw

drobinaszczawiu@gmail.com
Ten wpis został opublikowany w kategorii Uncategorized. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „Pilch i Małysz – dwaj wiślacy

  1. agentscully pisze:

    Nie znam się na sporcie i jego meandrach ale trudno się nie zgodzić z tak bystrym obserwatorem rzeczywistości jakim jest Jerzy Pilch.Ktoś kto pisze „Emerytura…na jedzenie starcza,na nic innego nie potrzeba.Mogę przeto powiedzieć:pławię się w szmalu.” w jakiś sposób stał się moim guru:)

Dodaj komentarz