W połowie lat 90. ubiegłego stulecia redakcja – ogólnopolskiego jeszcze i prestiżowego – Sportu wysłała mnie do Ciechocinka. Miałem tam zrobić reportaż o osobach niepełnosprawnych, mieszkających w ośrodku, które same nazwały „Sajgon”. Ciężka sprawa, myślałem. Na dobrą sprawę do tamtego momentu nie miałem styczności z ludźmi niepełnosprawnymi. Pamiętam, że przez całą drogę, pokonywaną pociągiem z Katowic do Ciechocinka, zastanawiałem się, jak w tym ośrodku mam się zachować, jaką przybrać postawę wobec kalek, o których myślałem z wielkim współczuciem. Wyobrażałem sobie, że zarzucą mnie smutnymi opowieściami o złamanych tragedią istnieniach.
W końcu dotarłem na miejsce. Po redaktora na ciechociński dworzec przyjechał samochód, którego kierowca, jak pamiętam, nie był za bardzo rozmowny. Jego milczenie jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że w tym „Sajgonie” musi być straszno…
Wszedłem do jakiegoś niewielkiego biura, siadłem spięty na krześle. Po chwili zjawił się muskularny facet na wózku. Cześć! Jak leci? Jak minęła podróż? – powitał mnie na totalnym luzie i z szerokim uśmiechem.
Im dłużej z nim rozmawiałem, tym bardziej byłem zdumiony. Nie mogłem pojąć, jak to możliwe, że kaleka odczuwa tak ogromna radość życia. Potem poznałem innych facetów na wózkach. Równie pełnych radości i pasji jak ten pierwszy. „O co tu chodzi, do kurwy nędzy?!” – kołatało mi w myślach. Nijak nie mogłem zrozumieć źródła zadowolenia tych ludzi. Przecież siedzieli na wózkach.
W trakcie obiadu, którym mnie poczęstowali, popadłem niemal w osłupienie. Do stołu podawały śliczne, smukłe jak łanie dziewczyny. Dowiedziałem się – narzeczone tych kalek, do których jechałem z tak wielkim współczuciem w duszy.
Spędziłem w „Sajgonie” niemal cały dzień. Odczuwałem ogromną satysfakcję z tej wizyty. Chwilami zanosiłem się śmiechem. Nikt nie mówił o smutku, nieszczęściach i nie przybierał dramatycznych póz. Było mi niezwykle lekko i swobodnie.
Prawdziwego szoku, jak pamiętam, doznałem dopiero po wyjściu z tego ośrodka. Wracając na dworzec, mijałem ludzi. Takich jak ja, poruszających się na dwóch nogach i mających obie ręce sprawne. Patrzyłem na ich przygaszone twarze i smutne oczy. „Jak to możliwe – pytałem siebie – że tamci na wózkach potrafią cieszyć się każdą chwilą, mają tyle planów i pasji, a od tych – pełnosprawnych niby, obok których teraz idę – wyczuwam jedynie zgorzknienie codziennością?”.
Rację ma Anna Dymna, mówiąc, że każdy człowiek porusza się na wózku inwalidzkim. Tylko że czasami tych naszych wózków nie widać.
Wojtek, Sport jest dalej prestiżowy. To najlepsza gazeta w tym kraju robiona tak małym nakładem sił i finansów. To że nie jest ogólnopolska to tylko kaprys wydawcy. A ja sobie przypomniałem jak miałeś mi pomagać z żużlem. Długo sie migałeś tłumacząc, że wszystko wiesz. I w końcu nastąpiła pamiętna niedziela…:))) Patrzę na tabelkę 2 ligi i nic mi się nie zgadza. To Cię pytam – czemu Opole, które ma więcej punktów od Krosna jest niżej w tabeli? A ty beztrosko: bo tabelę ułożyłem alfabetycznie:))))
Fakt, Pixie, ten żużel to była dla mnie tragedia. Przez tę dyscyplinę odszedłem ze „Sportu”. Nie dawałem sobie rady. Marian mi poradził, żebym się zwolnił. Ale faktem jest też, że wszystko tej gazecie zawdzięczam, począwszy od umiejętności pisania, skończywszy na wierze, że mogę pisać. Gdyby nie „Sport” i ludzie w nim pracujący, nie wiem, co bym dzisiaj robił i kim był. Doskonale o tym wiem. Dzięki, Pixie.
No i podziwiam tę „sportową” ekipę za to, że zdołali uciągnąć ten wózek, gdy zamknęli im gazetę z dnia na dzień.