Szanowni państwo,
być może tytuł naszego spotkania wzbudza w państwu podejrzenie, że macie do czynienia z wyjątkowym cudakiem, dziwakiem, a nawet oszołomem. Jakiekolwiek są państwa przeczucia w tej materii, nie zamierzam im ani przytakiwać, ani ich negować. Nietzsche również wzywał do przewartościowania wszystkiego. Co prawda biedak ostatecznie postradał zmysły, jednak pocieszające dla mnie jest to, że stało się tak nie na skutek wysiłków umysłu autora „Poza dobrem i złem”, lecz z powodu jego choroby wenerycznej. Jakże więc można wszystko kwestionować? Spróbuję tę kwestię uzasadnić.
Proszę pamiętać, że kontestacja, o jakiej będę mówił, nie ma nic wspólnego z buntem, potępianiem czegokolwiek ani kogokolwiek. Co więcej – jakakolwiek agresja czy pogarda skierowane zarówno wobec siebie, jak i innych ludzi, jest zaprzeczeniem takiej kontestacji. Ta kontestacja to proces ściśle wewnętrzny. Polega ona na uważnym przyglądaniu się nastrojom własnego umysłu, odkrywaniu iluzji, jakie produkujemy na własny temat oraz otaczającej nas rzeczywistości; w jak przebiegły nieraz sposób manipulujemy sami sobą. „Poznaj samego siebie, a wtedy cały świat stanie przed tobą otworem” – nauczał Sokrates.
Naturalnie pojawia się kwestia, co się stanie, jeżeli podważymy zasadność wszystkiego. Na to pytania każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Zresztą zadałem je przed laty pewnemu mądremu człowiekowi. Odparł: „Jeśli odrzucimy wszystko, co znajduje się w naszych umysłach, wówczas sami staniemy się miłością, szczęściem i spełnieniem”.
Przede wszystkim będę namawiał do tego, by zakwestionowali państwo samych siebie. Czy głoszenie takiej totalnej kontestacji jest kuriozalnym oszołomstwem? W zen powiada się przecież: „Szukasz prawdy? Po prostu odrzuć swoje poglądy”.
By nie być posądzonym o to, że – aby udowodnić swoją tezę – posługuję się jakimiś dyrdymałami rodem z Dalekiego Wschodu, obcymi naszej wielowiekowej, chrześcijańskiej kulturze… Proszę uprzejmie: zaczerpnę wprost z korzeni chrześcijaństwa. Otóż postulat takiej kontestacji obecny jest także w naukach Jezusa. W Ewangelii Łukasza (14,16) mędrzec z Nazaretu powiada: Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem. Oczywiście Jezus nie wzywa do autoagresji i nienawidzenia kogokolwiek. Mówi po prostu językiem przesady, podobnie jak wtedy, gdy nawołuje do wydłubywania sobie oczu albo ucinania ręki. „Mieć w nienawiści” znaczy tutaj tyle, co „oderwać się wewnętrznie” od zasad i schematów, które zostały nam przekazane przez naszych najbliższych w trakcie procesu socjalizacji. I którymi, nieraz w bardzo przebiegły i subtelny sposób, nadal jesteśmy bombardowani. Nietzsche mówi o tym w podobnie dosadny sposób jak Jezus: Człowiek to jest coś, co powinno być przezwyciężone.
Uwalnianie się od rozmaitych przekonań, norm czy poglądów, które nosimy w głowach, to nic innego jak poznawanie swojej prawdziwej tożsamości, a przy tym stawanie się istotą wolną. Oczywiście można powiedzieć, że wolni być nie możemy. Musimy przecież jeść, spać, oddychać, pracować, by mieć się za co utrzymać, jesteśmy też zdani na różnych, niekoniecznie życzliwych ludzi, a życie układa się nieraz nie tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Wolność w tym świecie wydaje się być iluzją. Należy jednak zdać sobie sprawę, że nasza wolność nie polega na braku kontaktu z tym, co traktujemy jako konieczności, lecz na sposobie, w jaki odnosimy się do rzeczywistości. Platon pisał, że człowiek wolny czuje się wolny nawet w więzieniu. Wolność to stan naszego umysłu.
Przytoczę opowieść, której autorem jest hinduski jezuita, mistyk i psychoterapeuta Anthony De Mello. Otóż pewnego dnia dwie małe rybki przepływały pod mostem. Przystanęły nagle, ponieważ zauważyły na tym moście ludzi rozmawiających w bardzo zajmujący sposób o jakiejś cudownej substancji, którą nazywali „wodą”. Ludzie ci rozprawiali o tym, że woda potrafi zamienić się w lód, śnieg, innym razem przeistacza się w parę albo spada kroplami deszczu. „Niebywałe! – wykrzyknęła jedna rybka do drugiej. – Trzeba by koniecznie odnaleźć tę wodę!”. Rybki natychmiast wróciły do ławicy i opowiedziały wszystkim rybom, o jakiej to niebywale cudownej substancji rozmawiali ludzie na moście. Starszyzna ławicy, bez chwili wahania i jednomyślnie, podjęła decyzję o wyprawie obu rybek w poszukiwaniu cudownej substancji nazywającej się „wodą”. Minęło sporo czasu, niektóre ryby z ławicy zdechły, inne zostały złowione. W końcu obie rybki wróciły. Zachowywały się jednak dziwnie, nie były zbytnio rozmowne. „I co?! I co?! – zarzucono je pytaniami. – Znalazłyście tę cudowną wodę?!”. „Tak – przytaknęły rybki. – Nic więcej wam jednak nie powiemy, bo i tak nie uwierzycie”.
Wielu mędrców twierdziło i twierdzi nadal, że goniąc za szczęściem czy miłością, przypominamy takie rybki poszukające wody. Tkwimy w wodzie po uszy, nie zdając sobie z tego sprawy. Za to wspaniale wymyślamy samych siebie i świat, który nas otacza: tworzymy wzniosłe ideologie, ustalamy zasady, mozolnie każdego dnia staramy się organizować naszą rzeczywistość. Kłopot z większością ludzi polega na tym, iż są straszliwie zajęci organizowaniem rzeczywistości, której nawet nie rozumieją. Tymczasem rzeczy nie potrzebują być organizowane. Rzeczywistość wymaga jedynie zrozumienia. Rozumienie zmienia tę rzeczywistość, nasz stosunek do niej. Zmienia także nas samych. Budda nauczał: Jesteśmy tym, co o sobie myślimy. Wszystko, czym jesteśmy, wynika z naszych myśli. Naszymi myślami tworzymy świat.
Czy nie zastanawiało państwa, jak to możliwe, że, skoro 99% ludzi pragnie na przykład kochać i być kochanymi, to jednak miłości na tym świecie jest tak niewiele; jak to możliwe, że skoro tylu ludzi deklaruje chęć bycia szczęśliwymi, a także dawania szczęścia bliźnim, to jednak depresja, poczucie osamotnienia albo beznadziei już dawno temu stały się plagą tego świata?
Dysponujemy wieloma mądrymi książkami, filmami, sztukami teatralnymi, a także analizami naukowymi z zakresu nauk humanistycznych. Wydaje się zatem, że mamy wystarczające narzędzia do tego, aby rozumieć, na czym polega istota ludzkiego spełnienia i sensu istnienia. A jednak wciąż – może poza promilem ludzi na tym świecie – trwamy w niepogodzeniu ze światem oraz samymi sobą, nie rozumiemy ani świata, ani siebie. Jak to jest możliwe? A może dzieje się tak dlatego, ponieważ te wszystkie rzeczy uchodzące za uniwersalne prawdy i normy, które wtłoczono nam do głów w trakcie procesu socjalizacji i które wtłacza się nam dalej albo które sami sobie wtłaczamy, wcale prawdami uniwersalnymi nie są?
Naturalnie potrafimy w rozmaity sposób zracjonalizować sobie paradoks naszego wewnętrznego skłócenia ze światem i samymi sobą. Możemy np. powtarzać za Kierkegaardem: Ludzie nie żyją w tych kategoriach, w których myślą. Życie jest na tyle złożone, że nie układa się podług żadnej z wymyślonych przez ludzi idei. Zwracam w tym zdaniu państwa uwagę na słowo „wymyślonych”. Możemy też odwołać się do takiego czy innego przekazu religijnego i, odczytując go w sposób powierzchowny, wytłumaczyć sobie, że życie ziemskie to co prawda padół łez, ale po śmierci, w istnieniu wiekuistym… Tam będzie Raj. Mój nauczyciel w szkole pomaturalnej twierdził: „Życie jest jak papier toaletowy: długie, szare i do dupy”. Parę dni temu wyczytałem na Facebooku taką oto błyskotliwość: „Życie jest jak dziwka. Zawsze się pieprzy”. Cóż, też są to jakieś racjonalizacje, które uzasadniają taki, a nie inny odbiór rzeczywistości. Właściwie o czym tu dyskutować? Śmierć, zdrady, morderstwa, frustracje, niedostatek, wojny – „Jaki jest koń, każdy widzi”, życie rzeczywiście się pieprzy – i, jak twierdził Franz Maurer w filmie „Psy”, gdyby nie wódka, ten świat byłby nie do przyjęcia. Można i tak. Proszę jednak pamiętać, że człowiek najlepiej oszukuje sam siebie. Oszukiwanie innych wychodzi mu znaczenie gorzej. Notabene Wittgenstein twierdził, że najtrudniej powstrzymać się przed samooszustwem.
Dokonujemy głębszych bądź płytszych analiz na temat tego, kim jesteśmy, jacy jesteśmy i jak znajdujemy siebie w otaczającej nas rzeczywistości. Z takiego dumania zwykle wychodzi nam na to, że albo uchodzimy we własnych oczach za beznadziejnych, albo wspaniałych – zależy od czasu oraz okoliczności. Albo więc sami siebie potępiamy, albo gloryfikujemy. Tymczasem nikt nie jest tym, za kogo się uważa.
Wartość twórczej, konstruktywnej autoanalizy nie ma nic wspólnego z katowaniem siebie wyrzutami sumienia, wyobrażeniami własnej marności czy popadaniem w samouwielbienie. Polega ona wyłącznie na tym, że zyskujemy głęboką świadomość tego, jak ogromnie manipulujemy sami sobą. W ten sposób uczymy się również miłości własnej. Taka miłość to przecież stan wewnętrznej harmonii, a nie ciągłego rozbiegania myślami pomiędzy biegunami odczuwania zadowolenia, żalu czy też spieranie się z samym sobą o to, kim się jest: istotą złą, dobrą, interesującą, nudną, atrakcyjną itd. Szkopuł w tym, że wielu z nas taką gonitwę myśli uznaje za coś naturalnego, podobnie jak ocenianie bliźnich.
Nierzadko nawet do głowy nam nie przychodzi, jak kolosalną krzywdę wyrządzamy sobie i bliźnim przez wystawianie różnego typu cenzurek. A przecież nasz stosunek do otoczenia opiera się głównie na tym, w jaki sposób odnosimy się sami do siebie. Jeśli nie żyjemy w zgodzie z samymi sobą, nie możemy odczuwać harmonii ze światem zewnętrznym. Nie darząc samych siebie szacunkiem, nie jesteśmy w stanie okazywać go bliźnim. Proste. Niektórzy uważają jednak, że autogloryfikacja to nie narcyzm, lecz umacnianie w swoim umyśle wiary we własne możliwości – samoakceptacja. Natomiast samopotępienie to, zdaniem wielu, przejaw pokory oraz skromności. Cóż… Osobowość narcystyczna może też przejawiać się w autonegacji.
Wiele mówi się ostatnio na temat tego, że największymi wrogami samych siebie jesteśmy my sami. Jak to się ma do postulatu św. Augustyna Kochaj i czyń, co chcesz? Prosta rzecz: jeśli kochasz siebie i wszystko, co wokół, to – cokolwiek byś robił, człowieku – żadnej krzywdy ani sobie, ani światu nie wyrządzisz. Tymczasem uporczywe przypisywanie sobie cech pozytywnych bądź pielęgnowanie odczucia własnej małości w równym stopniu staje się oznaką braku miłości i do siebie, i świata. Jedno i drugie to nic innego jak tylko bzdurne wymyślanie siebie, czyli niszczenie przez człowieka tego, kim jest naprawdę – unicestwianie bycia sobą na własne życzenie.
A sumienie? Dajmy sobie z nim spokój. W procesie socjalizacji głos naszych sumień został perfidnie zmanipulowany. Co więcej – sami nim manipulujemy. Zwykliśmy kierować się bardziej społecznymi normami i egocentrycznymi wyobrażeniami niż głosem naszych sumień. Im wcześniej zdamy sobie z tego sprawę, tym lepiej.
Bywa, że potrafimy zracjonalizować sobie i usprawiedliwić największe podłości, zasłaniając się np. takimi pojęciami, jak „sprawiedliwość”, „zadośćuczynienie”, „patriotyzm”, „dobro większości” albo „wolność”. Proszę też zauważyć, że nasza moralność nierzadko bazuje nie na naszej wolnej woli, lecz na pojęciach „musisz”, „powinieneś” albo „tak wypada”. Kto wie, na ile ten świat byłby bardziej okrutny, gdyby ludzie nie mieli nałożonego kagańca w postaci perspektywy znalezienia się w więzieniu albo ukarania przez Boga. Notabene religia naszego kręgu kulturowego, w swoim powszechnym przekazie, też zbudowana jest na paradoksie: co prawda ten jedyny i prawdziwy Bóg kocha nas miłością bezgraniczną, ale jeżeli mu podpadniemy, to nie tylko może zesłać na nas kary doczesne, ale także, w życiu wiekuistym, zepchnąć nas w otchłań piekielną. Przecież to schizofrenia! Tego rodzaju przekaz religijny to jednak doskonała recepta na pielęgnowanie neurotyzmu w duszach wiernych, trzymanie ich w instytucjonalnych ryzach.
Gdy Jezus w Ewangelii Janowej mówi: Moje królestwo nie jest z tego świata, zwykle ludzie tłumaczą je sobie jako pozaziemską przestrzeń, do której trafią po śmierci, Raj. Taka interpretacja jest, niestety, wynikiem ignorancji. W Ewangelii Łukasza Jezus mówi bowiem bardzo precyzyjnie: Oto bowiem królestwo Boże pośród was jest, czyli, że to królestwo jest tu i teraz, również na spotkaniu dzisiejszego „Karmnika filozoficznego”. Co więcej – w apokryfie według świętego Tomasza Jezus naucza: Gdy wasi przywódcy powiedzą wam, że królestwo Boże jest w niebie, ptaki niebieskie będą przed wami. Jeśli zaś powiedzą, że królestwo Boże jest w morzu, ryby morskie będą przed wami. Ale królestwo jest tym, co jest w was, i tym, co poza wami. Skoro poznacie samych siebie, wtedy będziecie wiedzieć, że jesteście synami Ojca żywego. Jeśli zaś nie poznacie siebie, wtedy istniejecie w nędzy i sami nędzą jesteście. Jest to identyczny przekaz, jaki możemy napotkać w buddyzmie albo naukach Sokratesa. Tych trzech mędrców łączy też inna rzecz: żaden z nich nie spisywał swoich nauk. Nieistotne jednak, kto jest autorem przekazu i czy powstał on za życia, czy po śmierci mistrza. Ważne, jaka jest wartość tego nauczania, jego istota.
Autor cytowanej przeze mnie historyjki o rybkach twierdził, że pozytywna formuła psychologiczna, pozwalająca rozwiązywać konstruktywnie problemy życiowe, która brzmi: „Ja jestem OK i ty też jesteś OK”, powinna zostać zastąpiona stwierdzeniem: „Ja jestem głupi i ty też jesteś głupi”.
Myślę, że wewnętrzna, prawdziwie konstruktywna przemiana w człowieku zaczyna się od uświadomienia sobie własnej głupoty. Mądrość to nic innego jak umiejętność konfrontowania się ze swoją głupotą. Problem w tym, że wielu z nas nie potrafi się konfrontować się z samym sobą, bo taka konfrontacja przeraża i zmusza do porzucenia wygodnych schematów, w których trwa się nieraz przez wiele lat; do odrzucenia dotychczasowych racjonalizacji, usprawiedliwień siebie.
To my jesteśmy odpowiedzialni za swoje doznania, a nie nasi znajomi, przyjaciele, partnerzy, szefowie. Każdy sam jest odpowiedzialny za własne uczucia. I to my mamy problem, nie świat. Należy wreszcie uświadomić sobie te sprawę. I nie mówię tutaj niczego odkrywczego. Pięknie tę kwestię ujął np. Mistrz Eckhart w „Pouczeniach duchowych”: Dlatego zacznij od siebie samego i siebie się wyrzeknij. Bo jeśli nie uciekniesz najpierw od siebie samego, wtedy bądź pewny, że dokądkolwiek pobiegniesz, gdziekolwiek się znajdziesz, zawsze natrafisz na przeszkody i niepokój. Ludzie szukają pokoju w rzeczach zewnętrznych: w miejscach i sposobach, u innych i w działaniu albo też na obczyźnie, w ubóstwie lub poniżeniu – cokolwiek by to było i choćby wywierało na tobie najsilniejsze nawet wrażenie, wszystko to pozostanie nicością i nie przyniesie ci pokoju.
Wyrocznia delficka dlatego uznała Sokratesa za najmądrzejszego z ludzi, ponieważ twierdził on: „Wiem, że nic nie wiem”. Mniejsza o to, że Sokrates tych słów nie wypowiedział, bo wsadził mu je w usta Platon, zresztą nie w taki sposób brzmią one w Platońskich Dialogach. Proszę jednak dostrzec wagę tych słów: „Wiem, że nic nie wiem”. Tymczasem my o tylu rzeczach wiemy, tylu jesteśmy pewni, kultura podpowiada nam, czym jest miłość, szczęście, mądrość. Mamy odpowiedź na każde pytanie, zamiast rozumieć, że każda odpowiedź wymaga pytania. W odpowiedziach człowiek jest starcem, w pytaniach – dzieckiem. Należy przypuszczać, że kapłanka Pytia z pewnością przekazałaby nam wiadomość, iż jesteśmy skończonymi głupcami. I proszę się nie obrażać. Ja także doskonalę zdaję sobie sprawę z tego, że jestem głupcem. Uświadomienie sobie tego faktu uważam za największy sukces swojego życia.
W „Z genealogii moralności” Nietzsche napisał niezwykle trafne słowa: Jesteśmy sobie nieznani, my poznający, my sobie samym. Ale jakbyśmy mieli siebie znaleźć, skoro nigdy siebie nie szukaliśmy? Może nadszedł więc czas byśmy zaczęli siebie szukać? Byśmy zaczęli szukać nie szczęścia, nie powodzenia, nie miłości albo Boga, lecz samych siebie. A znajdując siebie, z pewnością będziemy potrafili bardziej być dla innych. Nie tylko dla bliźnich, lecz również dla wszystkiego, co nas otacza – bez tworzenia zbędnych ideologii, wyobrażeń i emocji.
Tak to już jest, że od najmłodszych lat umacnia się nas w przekonaniu, iż życie to zadanie i musimy spełnić określone warunki, żeby odczuwać sens własnego istnienia. Powinniśmy więc znaleźć miłość, przyjaźń, dobrą pracę, zyskać odpowiedni status materialny, zadbać o swój prestiż albo wykonać inne czynności – bez tego będziemy nikim. Kultura, niemiłosiernie nami manipulując, kieruje całą naszą uwagę w stronę tego, co zewnętrzne. Robi to na tyle przebiegle, że wykreowane przez popkulturę potrzeby nierzadko uważamy za własne pragnienia, zupełnie tak, jakbyśmy przyszli z nimi na ten świat. Co prawda wielu ludzi pozostaje pod urokiem nauk Buddy, Jezusa i innych sławnych mędrców. W istocie jednak w ogóle ich nie słuchają. I to jest chyba podstawowa odpowiedź na pytanie o przyczynę dramatów tego świata. Jednak, by móc się wsłuchać w mądrość i harmonię wypływające ze wskazań przeróżnych nauczycieli duchowych, należy najpierw zakwestionować cały zgiełk tego świata.
Dziękuję za uwagę. Dziękuję także doktorowi habilitowane Mirosławowi Pirógowi za zaproszenie mnie na spotkanie dzisiejszego „Karmnika filozoficznego”.
52. spotkanie „Karmnika filozoficznego”, antykwariat – księgarnia „Sofa”, Katowice
Tytuł prelekcji: „O konieczności kwestionowania wszystkiego”
29 października 2014 r.