Tani pokój hotelowy gdzieś na peryferiach Warszawy. Wkoło pełno papierosowego dymu i trochę wódki w kieliszkach. Siedzimy zbici przy niewielkim stole. Czterech ludzi dobrze znających realia futbolu prowadzi rozmowę na temat polskiej piłki nożnej.
– Masz szczęście, że trafiłeś na osoby, którym już nie zależy na całym tym futbolowym burdelu – mówi do mnie pan Ryszard, były kwalifikator pierwszoligowy.
Panowie Miecio i Antek, też byli kwalifikatorzy, tylko smutno kiwają głowami.
– O przepraszam! – odzywa się Zbyszek, który biega z gwizdkiem po drugoligowych boiskach. – Mnie zależy na polskiej piłce. W tym wszystkim chodzi tylko o chory system…
– System! – pan Ryszard przerywa mu i zaczyna się śmiać. – Wy, sędziowie, byliście, jesteście i będziecie mafią. To jest problem waszej mentalności. Trzeba co najmniej trzech pokoleń, żeby zmienić tę anormalną sytuację! W tym waszym zasranym środowisku nie unosi się już smród tylko odór. Ja nie wiem, jak to wszystko uzdrowić. Trzeba by chyba ściągnąć sędziów z zagranicy.
– Kwalifikatorzy też biorą lewy szmal, tyle tylko, ze ich „brudów” tak często się
nie wyciąga – odcina się Zbyszek.
– Ile procentowo meczów jest „drukowanych” na polskich boiskach – pytam po chwili milczenia.
– Mówmy tylko o pierwszej i drugiej lidze. Trzecia i czwarta to są prawdziwe dżungle. Tam przeważnie nie ma dziennikarzy i telewizji, a kwalifikator też jest swój chłop. Wiele spraw można ukryć bez obawy, że ujrzą światło dzienne. Każdy sędzia ma swoją cenę. Jeden sprzeda się za pół litra wódki, drugi – za pięć nowych tysięcy. A w ekstraklasie i drugiej? Można powiedzieć, ze połowa meczów jest „robiona”.
Oczywiście sędziowie najwyższych klas rozgrywkowych nie kombinują jawnie, ale z gracją i wyczuciem. Wręcz subtelnie. Nieraz sprzyja im nawet szczęście. Zdarza się nawet, że „dwunasty zawodnik” danej drużyny wcale nie musi jej pomagać, żeby odniosła zwycięstwo. „Czarną kasę” bierze wtedy za darmo, bo jak w klubie powiedzą „A” to muszą powiedzieć też „B”. Ale tak naprawdę wszystko rozbija się o przepisy sędziowania, które w pełni znane są tylko nielicznym (o niektórych interpretacjach nie wiedzą nawet doświadczeni dziennikarze sportowi). Zresztą bywa i tak, że pieniędzy nie bierze sędzia lecz kwalifikator. A co ma z tego arbiter? Ano dostaje bardzo wysoką ocenę za prowadzenie meczu. Wilk syty i owca cała. Najbardziej poszkodowani są przegrani.
– A ile pieniędzy może dostać sędzia za „lewiznę”?
– Chcesz to pisać i w sądzie wylądować? – dziwi się Zbyszek z uśmiechem na twarzy. – W pierwszej lidze kwoty wahają się średnio od pięciu do piętnastu tysięcy złotych. Czasem jednak dużo więcej. To zależy jakiego klub ma sponsora. Ja wiem na pewno o jednym facecie, który nie tak dawno wziął miliard starych złotych. Ale kto się przyzna do takich rzeczy?! Są jeszcze nieliczni uczciwi sędziowie, którym zależy na samorozwoju. Ci jednak, którzy nie mają już szans na awans do wyższego szczebla rozgrywkowego, patrzą tylko na szmal. Kombinacje są ciche i wszystko zostaje w „rodzinie”. „Czarne owce”, które zaczynają paplać, są szybko eliminowane. Zrozum, że każdy się boi. Wiadomo – dużo pieniędzy można stracić za uczciwość. Każdy pilnuje swoich interesów. I tu nie chodzi o nazwiska… Można dziesięć tysięcy ludzi postawić przed prokuratorem, zamknąć ich, czy nawet zlikwidować. Mechanizm będzie działał nadal. Nic na to nie poradzisz. A dziennikarze, niech sobie piszą. I tak znają tylko wierzchołek „góry lodowej”… Zresztą co oni wiedzą o czytaniu gry!? Kiedyś zrobiono test dla dziennikarzy ze znajomości przepisów. Mieli odpowiedzieć na trzydzieści pytań. Najlepszy podał tylko dwanaście prawidłowych odpowiedzi.
W Polsce sędziowie piłki nożnej, których liczba sięga dziesięciu tysięcy, nie mają dzisiaj autonomii. Podlegają Polskiemu Związkowi Piłki Nożnej. Wszystko narzucane jest im z góry i dlatego w środowisku tym panuje ogromny bałagan. Wiele obiecywano sobie po głośno zapowiadanym zjeździe PZPN. Ale… Tegoroczny zjazd PZPN był jedynie sprawozdawczy, lecz jak twierdzą osoby związane z tą organizacją, mógł mieć przebieg sprawozdawczo-wyborczy. Że tak się nie stało, to tylko zasługa kombinacji prezesa Mariana Dziurowicza. Dziurowicz po raz kolejny okazał się wspaniałym strategiem, a określenie „magnat”, które do niego przylgnęło, było ze wszech miar słuszne.
Przypomnijmy, że zjazd Polskiego Związku Piłki Nożnej miał się początkowo odbyć 12 listopada ubiegłego roku. Nie odbył się. Termin przesunięto na styczeń 1999, ale także wtedy do zjazdu nie doszło. Miał on miejsce dopiero 20 lutego. Dlaczego? Otóż jak twierdzą wtajemniczeni, gdyby zjazd odbył się wcześniej, prezes Dziurowicz zleciałby ze stołka z wielkim hukiem.
– Magnat zachował się wspaniale – twierdzi z ironią w głosie pan Rysio. – Nie tylko zyskał poparcie, ale także wykreował się na demokratę. Oczywiście wszystko to jest „mydleniem oczu”. Chodzi jedynie o władzę i pieniądze. Prawdę mówiąc, Dziurowicz nie jest nawet złym człowiekiem. Najgorsi są ludzie, którymi się otacza.
Do tej pory liczba kwalifikatorów w I i II lidze, z których wywodzą się delegaci OZPN na zjazdy PZPN, była ściśle ograniczona. W ekstraklasie kwalifikatorów było osiemnastu, w drugiej – czterdziestu. Wyrażenie „liczba ściśle ograniczona” jest tu jak najbardziej na miejscu. Ta ograniczoność wiązała się oczywiście z pieniędzmi i niech nikt nie usiłuje twierdzić, że jest inaczej. Gdyby chciano zwiększyć liczbę kwalifikatorów, nie byłoby ku temu najmniejszych przeszkód. W naszym kraju żyje bowiem wielu ludzi z ogromnym dorobkiem sędziowskim, którzy mogliby pełnić funkcję kwalifikatorów. Jednak przy tak skąpej liczbie osób, jeśli ktoś na jednym meczu występuje w roli kwalifikatora, to tydzień potem może wystąpić w roli delegata i za taką robotę brać niezłe pieniądze. Wystarczą cztery mecze w miesiącu, żeby wziąć na rękę blisko 2500 złotych.
Przed tegorocznym zjazdem PZPN nastąpiły zmiany. Nagle grono kwalifikatorów w I i II lidze powiększono o kilkanaście osób (do I ligi weszło osiem, do II – sześć). Twierdzi się, że było to posunięcie czysto taktyczne ze strony prezesa Mariana Dziurowicza, który jako jedyny jest władny zatwierdzania takich nominacji. Znawcy tematu twierdzą, że w listopadzie, grudniu i styczniu Dziurowicz był jeszcze zbyt słaby, aby podczas zjazdu móc w głosowaniach przeforsować swoje zdanie. Gdy zwiększono jednak grono kwalifikatorów, nowi wiedzieli, komu zawdzięczają swoją pozycję, a co za tym idzie – możliwość dodatkowego zarobkowania. 20 lutego wyrażali więc prezesowi swoją wdzięczność. Oczywiście w żadnym wypadku nie można twierdzić, iż nowymi kwalifikatorami zostali ludzie przypadkowi. Powstaje tylko pytanie, dlaczego akurat przed zjazdem zdecydowano się zwiększyć ich grono. Dziwi to tym bardziej, że jeszcze nie tak dawno zapewniano w PZPN o sztywnym trzymaniu się liczby kwalifikatorów.
– Nominacje nowych kwalifikatorów jasno świadczą o tym, że prezes zagrał „pod siebie” – twierdzi Zbyszek. – Na przykład, nie wiedzieć czemu, Jurka Hołuba i Bogdana Hirscha dano do drugiej ligi, skoro faceci mają pełne kwalifikacje, żeby być kwalifikatorami pierwszoligowymi. Do pierwszej ligi dano jednak panów Smułczyńskiego i Strociaka dość zaawansowanych wiekowo, którzy z kwalifikowaniem meczów mogą sobie radzić raczej kiepsko. Tak, tak…. Wiek u kwalifikatora to bardzo istotna sprawa. Zdarzają się przypadki, że ci starsi panowie podchodzą po meczach do wozów transmisyjnych i dopiero oglądając nagranie wideo analizują pracę sędziego. Przecież to niedopuszczalne. Jeśli ktoś, na skutek upływających lat ma przytępione refleks oraz zmysły wzroku i słuchu, to nie powinien kwalifikować spotkań futbolowych w ekstraklasie. Ale Dziurowicz potrzebował nie ludzi sprawnych na stadionach, tylko takich, którzy go poprą. Poza tym myśląc o nowych kwalifikatorach, popełniono błąd zapominając o Ignatowiczu albo Mikołajewski i Kruszyńskim. To są świetni fachowcy, ale może nie pasowali do układanki.
Marian Dziurowicz, zatwierdza kwalifikatorów. Ich selekcji dokonuje Wydział Sędziowski PZPN, na którego czele stoi Marian Środecki. Z pewnością wydział ten nie wybiera osób, które pozostają w opozycji zarówno do panów Dziurowicza jak i Środeckiego. Wśród nowych delegatów i kwalifikatorów nie ma nikogo, kto podczas sporu UKFiT kontra PZPN wziął stronę ministra Jacka Dębskiego. I bynajmniej nie wynika to z faktu, że ludzie ci nie posiadają odpowiednich kwalifikacji.
Jednym z bardziej bulwersujących problemów w srodowisku futbolowym jest sprawa tak zwanych delegatów, którzy od prawie dwóch lat pojawiają się na meczach, prócz kwalifikatorów, z ramienia PZPN. Czuwają oni nad prawidłowością prowadzenia rozgrywek oraz sprawami organizacyjnymi. Jednym z takich delegatów jest („odkurzony” – jak go określają sędziowie) Grzegorz Proncik. Delegat ten, który sędziował mecze jeszcze w latach sześćdziesiątych, bardzo zaangażował się w obserwację widowisk sportowych. Zdaniem wielu, motywacją do tak pilnej pracy są oczywiście pieniądze – 588 złotych netto za mecz (tyle otrzymuje też sędzia liniowy w I lidze). Dziwi bardzo naszych arbitrów, że na delegatów nie powołano wielu innych zasłużonych sędziów. Na przykład słynącego z uczciwości Ryszarda Banasiuka.
– Przeciwko panu Proncikowi nic oczywiście nie mam – twierdzi Zbyszek. – Wkurzać może jedynie jego doradzanie, w jaki sposób dzisiejszy arbiter powinien prowadzić spotkania (to jest istny kabaret!). Wiek ma już zresztą nie ten… Zamiast na mecze powinien raczej jeździć na ryby albo na grzyby. Dlaczego jednak przyjeżdża tylko na mecze rozgrywane na Śląsku, albo tam gdzie mieszka, w Krakowie. Ten pan jest delegatem niemal w każdej kolejce. No ale skoro Aleksander Suchanek jest z Krakowa, to o czym my mówimy, panowie. To wszystko jest może uczciwe, ale jakoś dziwnie powiązane.
– A co ty się dziwisz, młodzieńcze? – pyta Zbyszka pan Antek. – Dzisiaj bardziej opłaca się być kwalifikatorem niż sędzią. Szmal ten sam, a człowiek siedzi sobie wygodnie i, za przeproszeniem, pierdzi tylko w stołek. Zje w klubie dobry obiad, suweniry dostanie, od sędziego jakąś flaszkę i ma święty spokój. A arbiter co? Biegać musi jak głupi!
Sporo kontrowersji budzi postać Aleksandra Suchanka, byłego sędziego międzynarodowego (pierwszego polskiego arbitra na Wembley), obecnie kwalifikatora, który w Wydziale Sędziowskim jest szefem obsady i delegatów. Kwalifikował on sędziego Marka Kowalczyka w pamiętnym meczu Polonia Warszawa – GKS Katowice (1-1), kiedy to po spotkaniu wybito sędziemu szyby w samochodzie. Zdarzyło się wtedy, że arbiter główny gola jakoś nie dostrzegł, ale został on uznany na sygnalizację liniowego. Kwalifikator przyznał jednak Kowalczykowi notę wysoką, a liniowym niską.
– To są żenujące zagrywki – twierdzi pan Ryszard. – Telefonuje jeden kwalifikator do drugiego i mówi: „Słuchaj, będziesz miał sędziego z mojego okręgu. Daj mu dobrą ocenę. Ja za tydzień mam twojego, to też go dobrze potraktuję”. W ten sposób premiuje się miernotę. Znam sędziego, który dwa lata temu dostał trzy ósemki w rywalizacji o awans do drugiej ligi, ale to mu nie starczyło. Kwalifikatorzy mówili mu wprost: „Panie, nie mogę panu dać wyżej, bo nikt za panem nie dzwoni i nie ma pan dobrego wujka”. Zdolny sędzia zostaje „spuszczony” tylko dlatego, że nie ma układów. Ja wiem, że nie każdy rodzi się Wernerem albo Wójcikiem, ale jakieś minimum szacunku zdolnym chłopakom się należy.
Oceny pracy sędziów są tajne i ujawniane dopiero na zakończenie sezonu. Niektórzy podejrzewają więc, iż ocenami kwalifikatorów można manipulować. Twierdzi się nawet, ze jeszcze w trakcie sezonu już na pięć kolejek przed końcem wiadomo, którzy sędziowie spadają z danej ligi.
Zbyszek z rezygnacją kręci głową.
– Co to za trudność – mówi – żeby człowiek odpowiedzialny za oceny zatelefonował do danego kwalifikatora i powiedział: „Stary, przyślij nowy arkusz, bo jak damy temu sędziemu taką ocenę, jaką mu wystawiłeś, to on poleci. Trzeba „spuścić” kogoś innego, bo ten to nasz człowiek”. A przecież wszystko mogłoby być poza wszelkimi podejrzeniami. Wystarczyłoby na przykład, gdyby kwalifikator wysyłał nie jedną, lecz dwie koperty: jedną do pana Suchanka, drugą – dajmy na to – do depozytu w banku. I proszę bardzo – przy końcu sezonu arkusze są porównywane. Prosta sprawa. No nie?
– A weź na przykład sprawę Jarguza – odzywa się pan Antek. – Facet był zamieszany w trzy największe afery na boiskach i miał czelność twierdzić, że jest czysty. Pomińmy już sędziowanie Redzińskiego i Milewskiego, które Jarguz kwalifikował. Ale to, co gwizdał Kowalczyk w Poznaniu pod jego przychylnym okiem, woła o pomstę do nieba. Finał Pucharu Polski i taka kompromitacja! Jarguz powiedział jednak, że Kowalczyk sędziował świetnie, on sam jest zaś czysty jak łza. Dajcie spokój… A przecież przykład idzie z góry, dzisiejsi sędziowie patrzą na kwalifikatorów. Kiedy za kilka lat sami nimi zostaną, będą robić te same przekręty. Środecki i jego kumple też na mecze jeżdżą: raz kwalifikatorzy, raz delegaci. Podłość jak skurwysyn! Jak przy władzy był Kolator to takiej sytuacji nie było. Eugeniusz, kiedy był prezesem sędziów, twierdził, że na mecze jako kwalifikator jeździć nie będzie, bo to nie jest uczciwe. Owszem pojawiał się na trybunach, ale tylko jako kibic.
Za swoje wyczyny Alojzy Jarguz został zawieszony przez Wydział Dyscypliny PZPN. Komisja badająca sprawę pracę sędziego oceniła na 6,50, zaś kwalifikator Jarguz – na 8. Różnica znacząca. Podobnie zawieszony został wtedy sędzia Kowalczyk.
– No a skoro mowa o Milewskim… – kontynuuje pan Antek. – W 96 roku sędziował on mecz decydujący o utrzymaniu w pierwszej lidze: GKS Bełchatów – Pogoń Szczecin. Pogoń wtedy spadła. Pytanie tylko, dlaczego sędzia Milewski, jak drużyna ze Szczecina ponownie weszła do pierwszej ligi, nigdy nie sędziował jej meczów? Ktoś tym musi sterować, jak sędzia nawywija!
– Tych dzisiejszych kwalifikatorów powinno się rozkurzyć na cztery wiatry – mówi oburzonym tonem pan Ryszard. – W pierwszej lidze z tego całego towarzystwa powinno zostać co najwyżej dwóch albo trzech, i to najmłodszych. W drugiej – powinna odejść przynajmniej połowa. Kiedyś był taki przepis, ze kwalifikatorem można być do sześćdziesiątego piątego roku życia. Ale jak przyszła nowa władza, to zdecydowała, że tą funkcją można się cieszyć dopóki zdrowie pozwala.
Kwalifikatorzy, w odróżnieniu od sędziów, od kilku lat nie są poddawani żadnym egzaminom. Laik może stwierdzić, że to zbyteczne, skoro panowie ci sa byłymi sędziami. Tyle tylko, ze przepisy gry w piłkę nożną zmieniły się radykalnie i nijak nie przystają do tych z lat 70. Czy 80. Kwalifikator zostaje mianowany i ciesząc się jedynie uznaniem przełożonych, na tej podstwie ocenia pracę sędziego. Kiedyś były jednak takie egzaminy. W połowie lat 90. Zdarzyło się jednak, że bardzo wysoko postawiony kwalifikator nie zaliczył testu pisemnego. Blamaż na całą Polskę.
– A jak kwalifikatorzy pisali jeszcze egzaminy, to odpowiadali tylko na piętnascie pytań – twierdzi pan Antek. – A dlaczego tylko na piętnaście, skoro sędziowie piszą na trzydzieści?! Od dwóch lat nie ma egzaminów, bo nie daj Boże, któryś kwalifikator nie przejdzie testu i zostanie odsunięty od żłoba.
W światku sędziowskim śmierdzi nie tylko „na zewnątrz”, ale też „od środka”. Różnego rodzaju podchody i kombinacje we własnym gronie zdarzają się często. Przykładem na to niech będzie nie tak dawne relegowanie z pierwszej ligi sędziów Czyżniewskiego i Przesmyckiego (Czyżniewski wrócił ostatniej jesieni do sędziowania). Zdaniem wielu doświadczonych arbitrów było to działanie ze wszech miar niesłuszne. To posunięcie odbyło się bowiem wbrew regulaminowi. Najsłabszych sędziów odsuwa się bowiem po zakończeniu rozgrywek, a nie w ich połowie. Komuś było na rękę zmienić przepisy.
– Przesmycki był przecież dobry – odzywa się pan Miecio. – Zresztą i tak był to jego ostatni sezon. A tu buch… Odwalają faceta, jakby był kimś zupełnie przypadkowym. W 1995 roku Czyżniewski sędziując mecz w Katowicach, gdzie GKS przegrał z Tychami, naraził się obecnemu bossowi PZPN. Doszło między nimi do ostrej polemiki, a Czyżniewski miał odwagę opisać to wszystko w sprawozdaniu. No i co tu robić, skoro Dziurowicz był wtedy wiceprezesem związku. Upłynęło trochę czasu i prezes znalazł sposób, żeby zemścić się na Czyzniewskim. Najlepsze jednak jest to, że po całej sprawie Czyżniewski już nigdy nie sędziował na meczach GKS. Jak to więc jest? Od razu widać, że ktoś dopuścił się manipulacji i nie życzył sobie tego sędziego.
W ubiegłym roku do drugiej ligi kandydowało dziesięciu sędziów. Miejsc wolnych buło tylko cztery. Kandydaci odpowiadali na pięćdziesiąt pytań i tylko jeden z nich zaliczył całość testu. Był to młody sędzia Mariusz Górski z Łodzi. Z Łodzi była też komisja, która układała pytania.
– Górski musiał zdać test na maksa, bo nie poszło mu najlepiej bieganie – mówi Zbyszek. – W czasie dwunastu minut przebiegł tylko trzy kilometry, a nie trzy dwieście. Różnica znacząca. No a przecież o wejściu na wyższy szczebel rozgrywkowy decydują wyniki biegu, testu i kwalifikacje. Dla mnie to jest totalny przekręt… Tym bardziej, że kiedy w teście były pytania, na które można było różnie odpowiedzieć, komisja głosowała, która odpowiedź jest prawidłowa. I nie była zgodna! Rozumiecie?! W dodatku to głosowanie miało miejsce już po zakończeniu egzaminu! Pomimo tego wszystkiego, Górski test pisemny zdał na piątkę. Są jaja panowie, czy ich nie ma?!
– A o Mirku Kamińskim z Opola słyszeliście?! – pan Miecio pyta podekscytowanym głosem. – Wiosną przesędziował na linii dwanaście spotkań (ogółem opolanin asystował w I lidze przy blisku stu spotkaniach – przyp. JT). Ale testu nie zdał. No to jak jest z tym gościem? Na wyczucie sędziuje czy jak? Nikt wcześniej nie zakapował, ze Kamiński przepisów nie zna?! To źle świadczy o ludziach, którzy wpuszczali go na pierwszą ligę. Ale najlepsze jest to, ze Kamiński w klasyfikacji był na drugim miejscu po Jacku Pocięglu! Pocięgiel dostał 4,56, Kamiński – 4,33. Co więcej – facet wyprzedził notą dziewięciu arbitrów międzynarodowych. Egzaminu jednak nie zaliczył, bo widać komuś nie pasował do układanki.
Po egzaminie minęły dwa miesięce i okazało się, że sędzia Górski mógłby nie biegać po drugoligowych boiskach. Oto przykłady dwóch sytuacji na boisku zamieszczonych w teście, do których mieli ustosunkować się sędziowie. Sytuacja pierwsza: „Zawodnik drużyny, która utrzymywała korzystny wynik, będąc w posiadaniu piłki, rozmyślnie wykopnął ją w trybuny przez linię boczną. Zdenerwowany przeciwnik kopnął chorągiewkę rożną i złamał ją. Na obiekcie nie było chorągiewki zastępczej”. W czerwcu prawidłowe ustosunkowanie się do takiej sytuacji na boisku brzmiało: „Czerwona kartka dla zawodnika, który złamał chorągiewkę rożną oraz zakończenie zawodów ze względu na brak na obiekcie zapasowej chorągiewki. Do tego żółta kartka dla zawodnika, który wykopnął piłkę w trybuny”. Po dwóch miesiącach okazało się jednak, że taka odpowiedź jest nieprawidłowa, bowiem nie powinno się karać piłkarza żółtą kartką. Oto sytuacja druga zamieszczona w teście: „Zawodnik drużyny atakującej w celu uniknięcia spalonego, opuścił boisko przez linię bramkową. Po złapaniu piłki przez bramkarza, zawodnik ten przebywał jeszcze poza boiskiem. Kiedy bramkarz opuścił piłkę na murawę celem podania do współpartnera, zawodnik wbiegł na boisko, przejął toczącą się piłkę i zdobył bramkę”. W czerwcu do tej sytuacji należało ustosunkować się następująco: rzut wolny pośredni i żółta kartka dla zawodnika. Po niedługim czasie stwierdzono jednak, że jest to zła odpowiedź, bo bramka została zdobyta w sposób prawidłowy. Wynika z tego jasno, że gdyby sędzia Górski zdawał test pisemny nie w czerwcu a w sierpniu, odpowiedziałby prawidłowo być może na pytań czterdzieści pięć. Taki wynik, przy słabym bieganiu, nie pozwoliłby mu wejść do drugiej ligi. Co więcej – weszliby do niej ci, którzy w czerwcu podali interpretacje z sierpnia. Inną sprawą jest to, że arbitrów denerwuje abstrakcyjność części pytań podczas egzaminów sędziowskich. A niektóre z tych pytań są rzeczywiście zabawne. Na przykład: jak ma się zachować arbiter, kiedy piłkarz odmówi wykonania rzutu karnego albo wykona przy rzucie karnym kopnięcie piłki do tyłu. Najstarsi kibice nie pamiętają takich sytuacji na światowych boiskach.
W związku z obecną reorganizacją II ligi, trzeba okroić także liczbę drugoligowych sędziów. Pytanie tylko, kogo odrzucić z tego grona, skoro niemal wszyscy gwizdają na piątkę (czyt. ósemkę). Anormalna byłaby chyba sytuacja, gdyby z ligi odpadł sędzia, który spotkania – zgodnie z instrukcją dla kwalifikatorów – rozstrzyga bardzo dobrze. A tacy dobrzy są w drugiej lidze wszyscy sędziowie. Co więc robić? Wychodzi jednak na to, że ci sędziowie, którzy nie posiadają układów, wylecą z ligi bez względu na otrzymywane oceny. Kombinacje i promowanie swoich już się rozpoczęły. Przykładem na to mogą być obsady sędziów i kwalifikatorów w meczach kolejki rundy wiosennej. I tak: mecz Naprzodu z Grunwaldem sędziuje Górski z Łodzi, a kwalifikuje go Hańderek z Krakowa, z kolei spotkanie Avii ze Stalą St. Wola sędziuje Wieczerzak z Krakowa a kwalifikuje go Ogorzewski z Łodzi. Wniosek prosty – Kraków popiera Łódź i na odwrót. Albo: spotkanie Korony z Hetmanem sędziuje Maurek z Krakowa a kwalifikuje go Woźny z Poznania. W kolejnym meczu sędziuje Lisiecki z Poznania a kwalifikuje go Norek z Krakowa. Na przestrzeni czterech pierwszych kolejek rundy wiosennej mamy jeszcze trzy podobne sytuacje. Czy to nie wygląda podejrzanie? Dojdzie też w rundzie wiosennej do sytuacji, kiedy krakowskiego sędziego będzie kwalifikował krakowski kwalifikator. Co prawda sędzia Brańka pochodzi z Oświęcimia, ale, według nowego podziału, Oświęcim podlega pod OZPN w Krakowie. Zaznaczmy przy tym, że takie a nie inne obsady kwalifikatorów są dziełem pana Aleksandra Suchanka.
– Michał Listkiewicz stwierdził kiedyś w jednym z wywiadów, że takie oddawanie ocen na zasadzie: wasz sędzia nasz kwalifikator, nasz kwalifikator wasz sędzia, jest po prostu premiowaniem miernoty – mówi jeden z sędziów pierwszoligowych. – Źle się dzieje, że Michał sam stwarza podejrzenia robienia kombinacji z kwalifikacjami. Listkiewicz pochodzi przecież z Kalisza. Źle wygląda, gdy jedzie kwalifikować arbitra z tego miasta, w dodatku Bagińskiego, któremu w karierze sędziowskiej bardzo dopomógł. Albo inna sprawa: po rundzie jesiennej stwierdzono, że trzech z czterech przywróconych do rozgrywek sędziów drugoligowych zupełnie nie nadaje się do prowadzenia spotkań. Z tej czwórki nadawał się jedynie arbiter Brodecki z Łodzi. Dlaczego on? Ano dlatego, że cała Centralna Komisja Szkoleniowa pochodzi z tego miasta: Ogorzewski, Karolak, Stawicki. Swojemu przecież krzywdy nie zrobią.
Na dodatek łódzki OZPN nie ma sędziego w I lidze. Tamtejsi działacze chcą więc mieć jak najwięcej arbitrów drugoligowych. Dziwne jest to, że nadal do kwalifikowania pierwszej ligi nie powołano ani Wernera, ani Listkiewicza. Powód nieznany.
Powstanie Piłkarskiej Autonomicznej Ligi Polskiej wzbudziło u twardogłowych działaczy PZPN lekki popłoch. Gdyby rzeczywiście zaczęła ona spełniać wyznaczone sobie zadania, wielu zasłużonych (?) ludzi polskiej piłki nożnej odeszłoby zapewne w odstawkę. Dla wielu skończyłby się przede wszystkim kombinacje, które dzisiaj przynoszą zyski. PALP zamierza mieć bowiem swoich sędziów, kwalifikatorów i delegatów. 26 lutego miała nastąpić rejestracja tej organizacji, lecz do tego nie doszło.
– My się, kurwa, możemy panowie śmiać, bo wiemy, co się dzieje – rechocze pan Miecio. – Biedni ci, którzy żyją złudzeniami. A ty, redaktorze nie martw się… Napisz wszystko, co usłyszałeś. Weź za przykład Tomka Jagodzińskiego. Facet napisał książkę „Cwaniaczku, nie podskakuj”, procesował się z różnymi sędziami i był już spalony w polskim futbolu. A teraz, co? Robi za szychę u Dziurowicza! Życie jest piękne, no nie?
JERZY TABOR