Albert, 49 lat, rozpoznanie – nowotwór kości (zmarł po 43 dniach pobytu w hospicjum):
Papierosy masz? Pogadać możemy, czemu nie, tylko fajkę mi daj. Wczoraj miała do mnie przyjść babka z opieki społecznej, ale nie przyszła. Będę więc palił od ciebie. Jak ta babka przyjdzie, to ci oddam… Cholera, zimno trochę… Nie przynoś mi koca, wytrzymam. Nie takie chłody przeżywałem. Twardym trzeba być. Jak człowiek nie ma w sobie twardości i byle gównem się przejmuje, to ginie. Życie to walka. Tutaj najgorsze jest to, że wypić nie można. Patrz tylko, czy nikt nie idzie. Na widoku nie będę siedział, bo piguły znowu zaczną się wściekać, że palę. Ta szefowa pielęgniarek to, mówię ci, kompletnie współżyć z ludźmi nie potrafi. Pretensje ciągłe ma do mnie. Nie wiem, o co. Czasami to tutaj jest gorzej niż na noclegowni, chociaż tam też jest mało życiowy kierownik. Dogadać się z nim jednak można. Mam taką zasadę: żyj i innym daj pożyć, ale niektórzy ludzie tego nie rozumieją. Żadnych zasad nie mają… Co tak głupio pytasz, gdzie mieszkam? Bezdomny jestem. Nie mówili ci?
Jak sobie radzę? Normalnie, może nawet lepiej od ciebie. Jak umiesz z ludźmi dobrze żyć, to dasz sobie radę nawet w najcięższej sytuacji. Zasada jest jedna: nie możesz ich cyganić, tylko szczerą prawdę mówić. Wtedy ludzie zawsze ci pomogą. A wiesz, kto najczęściej? Takie trzęsące się, stare babinki, które resztki pieniędzy z portmonetek wyciągają. One dają najwięcej. A taka, co ma siana jak lodu i ciuchy z Zachodu, pierdolona damulka, to powie ci, że ona musi ciężko pracować, i nie ma. Wrzuci do kanału, zdepcze, a nie podzieli się z potrzebującym, żeby suchą bułkę mógł sobie kupić na obiad.
Kiedyś żyłem normalnie, zawodowym kierowcą byłem. Na państwowym przez kilka lat, potem jeździłem na lewo, jak ktoś mnie prosił. Jakoś się żyło, nawet nie najgorzej. Od jedenastu lat jestem bezdomny. Jak wyszedłem z więzienia, to wracać już do nikogo nie chciałem. Bywało w ciepłe noce, że spałem w krzakach albo na klatkach schodowych. Tak mi się życie ułożyło. Kiedy żona urodziła dziecko, okazało się, że ono nie jest moje. Wszystko zostawiłem i odszedłem od niej. Ale ten chłopak moje nazwisko ma, przynajmniej nie jest traktowany jak bękart. Teraz jest już dorosły. Mieszka gdzieś na Mazurach. Kontaktu ze sobą żadnego nie mamy. Nie, nie… Z nikim kontaktu nie szukam. Co to zresztą da? Nic się w tej sprawie przecież nie zmieni, więc po diabła marnować energię na tęsknoty, rozpamiętywania albo inne ciulstwa. A jak nie wyzdrowieję, to kropka. Filozofię życia mam prostą i dlatego dobrze się czuję.
Rodzinę, owszem, mam. Ale ona się mną nie interesuje, a ja nie interesuję się nią. To są przynajmniej równe rachunki. Wszyscy mamy święty spokój. Oni nawet nie wiedzą, gdzie teraz jestem. A ciężko mi nie było, nie jest i nie będzie. Co tak patrzysz? Zawsze miałem co wypić i zjeść. Wszystko zależy od gadki i wyglądu. Nawet jak jesteś bezdomny, musisz umieć zadbać o siebie. Możesz spać w krzakach, ale masz wyglądać jak człowiek. Nikt mi nie chciał uwierzyć, że sypiam na dworcu. Kiedyś na miejsce, w którym spałem, przyprowadziłem pewne małżeństwo, bo też wierzyć nie chcieli, że nie mam mieszkania. Mówią: „Panie, przecież tu nie widać, żeby miał pan jakieś miejsce do snu!” Zaprowadziłem ich do kasjerki, a ona potwierdziła, że nocuję na dworcu. Dbać o siebie trzeba, bo inaczej będziesz żył jak zwierzę i zgnijesz w biedzie, bo nikt ci nie pomoże.
Kiedy tam spałem na dworcu, każdego dnia budziłem się o czwartej rano i robiłem wokół siebie porządek. Papierosami tylko trochę śmierdziało, bo w nocy lubię zakurzyć. Ale rano okna otwierałem i wietrzyłem. Jak kasjerka miała dobry humor, to nawet kawę mi robiła i podawała przez okienko. Kiedy ludzie przychodzili na poranny pociąg, siedziałem już na ławce. Wyglądało to tak, jakbym też na pociąg czekał.
Zdaje się, że nie wierzysz? Nieważne. Chciałeś gadać, więc opowiadam. Powiem nawet tak: jeśli masz własny dom i rodzinę, to gdzieś tam, czujesz się więźniem tego wszystkiego. Ale dla bezdomnych domem jest cały świat. Nie dziw się, że takie rzeczy mówię. Głupkiem nie jestem i głowę na karku mam.
Człowiek rodzi się w bólach, w bólach żyje i w bólach umiera. Chory chorego rozumie, zdrowemu nie zawsze się to udaje. Przyszedł tu wczoraj syn do matki, a ta, zupełnie bez powodu, zwyzywała go od najgorszych. Facet pobladł, był strasznie zaskoczony, bo pewnie nigdy z ust mamusi takich wyrazów nie słyszał. Kompletnie nie wiedział, jak się zachować. W końcu wyszedł przestraszony z twarzą tak bladą, aż żal go było. A ona ciągle rzucała przekleństwami. Dopiero jak Marysia herbaty jej zrobiła i usiadła przy niej, uspokoiła się trochę. Bo chory działa na zupełnie innych obrotach niż zdrowy, inaczej widzi świat, inaczej myśli, inne ma wyczulenie, ale nadal jest jednym z nas i szanować go trzeba. Jak tego nie zrozumiesz, to dupa blada, kolego. Tu nie ma żadnych reguł ani wyćwiczonych racji. Chorzy należą do zupełnie innego świata niż zdrowi. Czasami strasznie puszczają im nerwy. Zdrowy nie zrozumie, dlaczego tak się dzieje, bo żyje według swoich schematów. Nawet jak studia skończy, książek się naczyta, gada po niemiecku i po francusku, to na takie sprawy głowę ma za małą. Ty też pewnie myślisz, że jesteś w porządku, ale jakbyś usłyszał od chorego takie wyzwiska jak ten wczoraj od matki, to nie wiedziałbyś, gdzie oczy podziać.
Dobra, koniec gadania, wykurzymy jeszcze po jednym i wracamy. Zaraz ksiądz komunię będzie rozdawał, a potem – obiad. Spakować się też muszę. Jadę jutro do szpitala. Może jutro jeszcze nie, ale w najbliższych dniach na pewno. Chcę być gotowy, żeby potem się nie spieszyć. Tutaj już nie wrócę. Wiesz przecież, jacy ludzie przebywają w hospicjum. Odwalają kopyta, i prosto do piachu idą. Potem wrócę na noclegownię, na dworzec. A gdzie mam iść? Przecież do kanału nie pójdę.
Wojciech Szczawiński, Myśli przy końcu drogi, Wydawnictwo Literackie 2004
Takie życie Wojtek, porusza twoja publicystyka, zmusza by się zatrzymać i przez kilka chwil stać się tym bezdomnym.On jest bliżej Kapuścińskiego niż ktokolwiek mógłby pomyśleć.Pozdrawiam w Wielkim Tyhodniu,za zadumę dziękuję.