Raczej każda z nas ma to w życiowym CV: bunt, kontestacja, niegrzeczne ciuchy, włosy, zachowania. Bo coś było nie tak – przeważnie świat, który nas otaczał. Słuszny gniew? Twórczy? W dzisiejszym felietonie Wojciech Szczawiński zaprzecza idei buntu. Ale tylko tego, który zmierza w pewnym niewłaściwym kierunku. Zdrowy bunt może leczyć. Głównie ze złudzeń.
Czy świat bardzo się zmieni, gdy z młodych gniewnych wyrosną starzy, wkurwieni? – pytał w kabarecie „Pod Egidą” niezapomniany Janusz Kofta.
Na zdjęciu licealnym koleżanka z klasy napisała mi: „Wojtusiowi, który zawsze jest na «nie»”. Czy byłem buntownikiem? Skąd! Nigdy nie zapuszczałem włosów, nie farbowałem ich, nie nosiłem czarnej, skórzanej kurtki ani kolczyka w uchu. Upiłem się po raz pierwszy dopiero grubo po maturze. Nigdy też na koncertach w Jarocinie nie tańczyłem pogo. Inna rzecz, że w wielu sytuacjach miałem zdanie przeciwne niż ogół. Często coś mi nie „grało” w otaczającej rzeczywistości.
Mieliśmy w liceum cudownie życzliwego matematyka, ale po dwóch latach odszedł do innej szkoły. Nauczyciel, który go zastąpił, zdawał się być potworem: strasznie dużo wymagał, robił niezapowiedziane sprawdziany i za nic w świecie nie można było odgadnąć, według jakiego klucza wzywa uczniów do tablicy. Moja klasa zbuntowała się. Zaczęła skarżyć się na nowego belfra innym pedagogom. Nieustannie wytaczała przeciwko niemu te same dziecinno-roszczeniowe argumenty. Nie wytrzymałem. „Czego od niego chcecie?! – zapytałem koleżanki i kolegów, kiedy po raz kolejny narzekali chóralnie na srogie wymagania matematyka, tym razem podczas lekcji fizyki. – Że żąda tego, byście się uczyli?! Człowiek taki ma zawód! A waszym obowiązkiem jest się uczyć!”. Pani z fizyki w pełni poparła moją logikę. Za to koleżankom i kolegom z klasy podpadłem na całej linii. Paradoks polegał na tym, że nigdy z matematyki orłem nie byłem. Wręcz przeciwnie. Repetowałem klasę z tego przedmiotu.
Nie zachowywałem się lepiej nawet podczas spotkań ruchu oazowego. Zamiast, jak inni, grzecznie przytakiwać zakonnicy opowiadającej o cudzie miłości bliźniego, pytałem: „A jeśli zarzygany pijak leży na ulicy, to również jemu okazuje siostra miłosierdzie? Przecież biedak w potrzebie jest”. Albo: bite półtorej godziny oazowa animatorka prowadzi w uniesieniu wykład na temat życia konsekrowanego. W końcu pyta: „Wojtku, a jakie ty masz zdanie na ten temat?”. „Myślę, że to potworna nuda – odpowiadam. – Nikt z nas nie wybiera się do zakonu albo seminarium. Jesteśmy młodzi. Interesują nas inne problemy. O nich powinniśmy rozmawiać”. Oj, „grabiłem” sobie, „grabiłem” i to na różnych płaszczyznach. Czasami również dzisiaj, w przypływie głupoty, coś tam sobie „nagrabię”. Cud, że dotąd nikt mi gęby nie obił za dociekliwość oraz manifestowanie niezależności poglądów.
No dobra, przyznaję, byłem młodym gniewnym. Buntowałem się potwornie widząc cały bezmiar dwulicowości, gierek, pustosłowia, arogancji, bzdurnego samozadowolenia i pozostałych bezsensów tego świata, które ukrywane są nieraz pod różnymi wzniosłymi hasłami i podle sztucznymi uśmiechami. Kilka lat upłynęło zanim odkryłem, że świat jest zupełnie w porządku, tylko ze mną coś jest nie tak. W istocie postępowałem jak człowiek niespełna rozumu. Teraz to wiem: mój bunt był niczym innym jak tylko objawem skłócenia z samym sobą. Dotarło też do mnie wtedy, że jedyna sensowna kontestacja to sprzeciw wobec samego siebie – własnej egocentrycznej małości.
Uświadomienie sobie, że jesteśmy jedynymi władcami naszych myśli oraz emocji, że świat zewnętrzny absolutnie nie ma z nimi nic wspólnego to naprawdę niezwykłe odkrycie. Ta samoświadomość daje poczucie wolności, zmienia całkowicie perspektywę postrzegania rzeczywistości. Świat wobec nas jest zupełnie neutralny. Naprawdę. My sami wytwarzamy w sobie frustracje, ponieważ tkwimy uczepieni stereotypowego, życzeniowo-roszczeniowego myślenia i żądamy, by rzeczywistość zmieniała się pod dyktando naszego widzimisię: naszych egocentrycznych prawd, sprawiedliwości, estetyki, naszego chciejstwa, poczucia ważności albo wyobrażeń na własny temat (negatywnych bądź pełnych pychy). Sami dla siebie tworzymy piekło, a potem twierdzimy, że codzienność jest beznadziejna.
Ci wszyscy buntownicy z lat 60. i 70. ubiegłego stulecia zafascynowani jogą, buddyzmem, twórczością Ginsberga, Kerouaca, Blake’a, Poe’go albo św. Jana od Krzyża… Cóż dała ich poza ze szlachetnie pobrzmiewającym Make love, not war, paradowanie z pacyfami u szyi, kult LSD albo karykaturalne naśladowanie Jezusa? Czy dzieci kwiaty zmieniły świat? Dzisiaj niejeden z tamtych kontestatorów siedzi rozparty w skórzanym fotelu, pali cygaro i, popijając najdroższe trunki, zajmuje się polityką albo kieruje wielką korporacją. W głowie mu prestiż, walka o wpływy, zysk ekonomiczny, a nie zmienianie świata na lepszy. Tak bywa najczęściej, gdy człowiek buntuje się przeciwko rzeczywistości zamiast zmieniać samego siebie. Młodzieńczy idealizm jest jak napad histerii – mija bez śladu. A każda kontestacja skierowana jedynie na zewnątrz ostatecznie okazuje się niewypałem.
Czy świat bardzo się zmieni, gdy z młodych gniewnych wyrosną starzy, wkurwieni? Nie, nie zmieni się. Zatem – konstruktywnie i twórczo – buntujmy się tylko przeciwko sobie samym. To jedyna sensowna kontestacja. Dzięki niej zmienimy również świat. Bo jeśli zaczniemy kwestionować wyłącznie rzeczywistość – mając do niej nieustanne żale oraz pretensje – to nie zdziałamy niczego. Na stare lata pozostanie nam tylko – cytując Koftę – wkurwienie.
Wojciech Szczawiński
No z kim Ty sie umawiales na te randki…:)