Źródł: Onaonaona.com
Dwa zdania w tym felietonie porażają. Pierwsze mówi o tym, że w VI wieku władze Kościoła zastanawiały się, czy kobieta w ogóle ma… duszę! Drugie zaskakuje prostotą wykładni: „Mężczyźni swoje wewnętrzne konflikty przekształcili w zewnętrzną wojnę z kobietami”. Ten tekst polubią najbardziej zagorzałe feministki. Jeśli ktoś wątpił w to, że Wojciech Szczawiński lubi kobiety, zmieni zdanie. Na wojnie płci dostałby stanowisko generała do spraw pokojowych rozejmów.
Myli się ten, kto uważa, że wyobrażenia o Bogu to wyłącznie sprawa religii. Judeochrześcijańska tradycja przekłada się również na nasze życie codzienne. Weźmy za przykład mit o Adamie i Ewie. Pierwszego człowieka Stwórca ulepił z gliny na własne podobieństwo. Ów człowiek był płci męskiej. Przyjęto zatem – nie wiadomo, na jakiej podstawie – iż również Bóg musi być mężczyzną. Ewa, kobieta, pojawia się jako istota wtórna. Nie została nawet ulepiona z gliny, lecz skonstruowana z Adamowego żebra. Można z tej historii wysnuć wniosek, że Adama stworzono „dla świata”, a Ewę… wyłącznie „dla Adama”. Biblijny przekaz wydaje się jednoznaczny (Rdz 2, 18-21).
Pytanie brzmi: jeśli Bóg, Istota w każdym wymiarze doskonała, stworzył Adama na własny wzór, to czy mógł zrobić z niego postać wybrakowaną – taką, dla której niezbędne stało się skonstruowanie doskonalącego uzupełnienia, czyli Ewy? Naturalnie, że nie. Byłby to absurd zaprzeczający Boskiej doskonałości. Adam i Ewa musieli zostać stworzeni jako identyczne byty – cechy naszych prarodziców wzajemnie uzupełniały się i kreowały idealną całość. Zdaniem mistyków oraz mitografów (na czele z genialnym Josephem Campbellem), jedynie takie – równoprawne dla kobiety i mężczyzny – przesłanie płynie z opowieści o Rajskim Ogrodzie. Co więcej – uważają oni, że Adam i Ewa pierwotnie stanowili jedność.
Efekt utrwalonej w naszej kulturze krzywdzącej dla Ewy interpretacji opowieści o prarodzicach stał się dla kobiet krańcowo poniżający. W VI wieku na soborze w Macon biskupi debatowali nad problemem, czy kobiety mają duszę, a w X wieku Odo z Cluny głosił, że: „Obejmować kobietę to tak, jak obejmować wór gnoju”. Przed II wojną światową francuski Senat sprzeciwiał się prawu kobiet do głosowania w wyborach. W naszym kraju na temat równouprawnienia płci zaczęto – bardzo nieśmiało – wspominać dopiero w XIX wieku. Za pierwszą polską książkę o cechach feministycznych uważa się „Pamiątkę po dobrej matce” (1819), której autorką była Klementyna z Tańskich Hoffmanowa.
A stosy, na których płonęły kobiety oskarżane o czary? Biorąc pod uwagę ówczesną wielkość populacji na naszym kontynencie, ten trwający przez niemal trzy wieki, usankcjonowany prawnie proceder (zapoczątkowany w latach 1420-1430), był największym aktem ludobójstwa w historii Europy. Można postawić pytanie, jakie to straszliwe zagrożenie stanowiły kobiety dla mężczyzn zasiadających w sądach inkwizycyjnych, że ci posuwali się do ich barbarzyńskiego unicestwiania, poprzedzanego najczęściej okrutnymi torturami. Pewne jest tylko jedno: histeria wokół czarownic musiała mieć również źródło w głębokiej męskiej frustracji. Była tym potworniejsza i nielogiczna, że przecież ci, którzy palili na stosach czarownice, trwali w głębokim przekonaniu, iż uwalniają świat od zła oraz czynią to barbarzyństwo na chwałę miłującego wszystkich Boga.
Błędnie zinterpretowana historia o Adamie i Ewie to chyba pierwszy w naszej kulturze tak jaskrawy opis męskiej frustracji, a także tchórzostwa. Adam – zamiast, po dżentelmeńsku, wziąć w obronę swoją partnerkę i próbować ją chronić przed Boskim gniewem – wyjawia natychmiast Stwórcy, że to ona podała mu owoc zerwany z Drzewa Poznania Dobra i Zła. Z psychologicznego punktu widzenia można przyjąć, że wynikiem frustracji i tchórzostwa mężczyzn były też płonące stosy z czarownicami oraz wszystkie pozostałe bestialskie czyny, jakich w historii świata dopuszczali się wobec kobiet. Tak naprawdę mężczyźni przypisywali kobietom wyparty aspekt samych siebie, własne emocje oraz myśli, przed jakimi odczuwali lęk. W konsekwencji usiłowali unicestwić wszystko to, co frustrowało ich w nich samych – wewnętrzne konflikty przekształcili w zewnętrzną wojnę z kobietami. Wielu z nich nadal żyje w obłędzie patriarchalnego stereotypu. Stereotyp ten zmusza do odrzucania w sobie psychicznego – a przecież naturalnego u mężczyzny – aspektu uosabianego przez rajską Ewę.
W 1791 r. Olimpia de Gouges (zgilotynowana 3 listopada 1793 roku na mocy „ustawy o podejrzanych”) opublikowała „Deklarację praw kobiety i obywatelki” zwracającą uwagę na potrzebę rozwiązania problemu społecznej i prawnej nierówności płci. Od tego czasu część Europejek zaczęła odpłacać mężczyznom pięknym za nadobne. Nie sądzę, by było to rzeczą właściwą. Odpowiadanie frustracją na frustrację, poniżaniem na poniżanie albo agresją na agresję nie może prowadzić do niczego konstruktywnego – jest jedynie odreagowywaniem negatywnych emocji, odpowiadaniem ciosem na cios, a więc niczym innym jak tylko nakręcaniem spirali nienawiści, której źródłem u kobiet, podobnie jak u mężczyzn, staje się psychiczny deficyt.
Gdybyśmy siebie poznawali, a nie marnowali naszego potencjału na wojnę płci i czcze gadulstwo, z pewnością na świecie nie byłoby ani feminizmu, ani mizoginizmu, ani mizoandryzmu. Porzucilibyśmy również dawno temu szowinistyczną interpretację mitu o Adamie i Ewie. Wszyscy mędrcy zdzierają sobie gardła na tłumaczenie nam, iż wszelkie wojny – również te, jakie każdy z nas toczy sam z sobą – są wynikiem tego, że pozostajemy nieświadomi siebie i nieświadomie też żyjemy. Snujemy za to rozmaite wyobrażenia o Bogu, miłości, przyjaźni, sprawiedliwości, prawdzie, równouprawnieniu… Tymczasem, zarówno dla mężczyzn jak i kobiet, byłoby rzeczą najwłaściwszą, gdyby wreszcie wytrącili się ze swoich schematycznych wyobrażeń o życiu i w wytrącaniu tym wzajemnie siebie wspierali.
A te nasze irracjonalne, podszyte chciejstwem i lękami, wyobrażenia o Stwórcy? Uważam, że warte są tyle samo, co zakorzenione w naszej kulturze przekonanie o tym, że skoro Bóg stworzył Adama na swoje podobieństwo, to sam również posiada męską płeć (przecież nadajemy ją Bogu chociażby poprzez określanie Jego nadrzędności słowem „Pan”).
Usłyszałem kiedyś fantastyczną opowieść o zagorzałym ateiście. Pewnego dnia ateista ten wybrał się na samotną przechadzkę w góry. Zachwycał się magią krajobrazu, błękitem nieba, cudem ożywczego powietrza. W pewnym momencie postawił jednak stopę tak niefortunnie, że poślizgnął się i osunął w skalną przepaść. W ostatnim momencie uchwycił się wystającej mizernie ze skał rośliny.
– O Boże! – wrzasnął. – Ratunku!!!
Bóg wychylił zza chmur swoje dobrotliwe oblicze i zapytał ateistę:
– Wzywałeś mnie? Przecież we mnie nie wierzysz…
– Teraz już wierzę, Boże! – krzyknął przerażony nieszczęśnik.
– Naprawdę we mnie wierzysz? – Bóg wydawał się nieco powątpiewać.
– Ależ tak, Boże, wierzę w ciebie całym sobą! Klnę się na swoje dzieci, że żarliwie ufam twojemu miłosierdziu i wszechmocy! Zmiłuj się nade mną!
– No cóż… – odparł Bóg. – Skoro tak mocno we mnie wierzysz, to się puść.
Wojciech Szczawiński