Myśli przy końcu drogi cz. I

Krzysztof, 51 lat, rozpoznanie – nowotwór płuc (zmarł po 20 dniach  pobytu w hospicjum)

Życie? O kurwa! Ale pan zadaje pytania… Życie to życie. Koń, jaki jest, każdy widzi.

Dwa sklepy mam i hurtownię. Biznesmenem jestem. Ciągle się rozwijam. Żyłem jak panisko, ale wszystko dla rodziny robiłem. Tymczasem ona odwróciła się ode mnie. Na tułaczkę po szpitalach skazała. Rozchorowałem się dzięki najbliższym, z nerwów, z niezrozumienia mnie, przez ich nachalność i pretensje. Taki to paradoks, jak pan widzi. Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach – święta prawda. Teraz żona z córką codziennie tu przychodzą. Pewnie sumienie je gryzie albo robią to ze strachu. Dobrze wiedzą, że beze mnie rady sobie nie dadzą. Szczerze mówiąc, nie chce mi się nawet z nimi rozmawiać.

Zajrzyj pan do szafki. Pełno w nich różnych przysmaków. Jak pan chce, to proszę się częstować. Rodzinka mi to wszystko przynosi. Niby z troski to robi. Ale wszystko kupione za moje pieniądze. Gdyby nie ja, moje dziewczyny z głodu by zdechły. Taka jest prawda. Po co one tutaj w ogóle przychodzą? Pieniędzy im nie dam. Wolę już pańskie towarzystwo albo tej cycatej pielęgniarki z długimi kręconymi włosami, która masaże chorym robi. Wie pan, o której mówię? He, he. Ma kobieta warunki, aż milo patrzeć. No dalej… Niech pan bierze. Tym żarciem dzielę się tutaj z chorymi. Niech te umrzyki chociaż na koniec trochę radości z życia mają. Niektórzy z nich chyba pierwszy raz widzą takie sery i konserwy. Mnie to wszystko nie jest potrzebne. Pan rozumie chyba, że dla mnie luksus to codzienność.

Pan chyba pieniędzy za bardzo robić nie umie? Groszem nie śmierdzi, co? Niech się pan nie obraża, ale w tych starych dżinsach i koszuli z wytartym kołnierzykiem wygląda pan trochę jak szmaciarz. Klasy panu brakuje. Charakteru może też?

Miłość? A cóż to jest do cholery? Nie mam czasu na rozmowy o bzdurach. Pan takie pytania zadaje, jakby przyleciał z księżyca i po raz pierwszy oglądał ten świat. Smaczne te ciastka, nie? Z Francji przywiezione.

Ożeniłem się, mając dwadzieścia pięć lat. Za wcześnie. Głupi byłem. Potem córka przyszła na świat. W końcu człowiek żeni się przecież po to, żeby mieć jakieś potomstwo. Pieluchy, karmienia, nieustający hałas w domu… Zajoba można dostać. Ale jakoś leciało, bo pieniędzy miałem jak błota podczas deszczu. To był czas, kiedy w Polsce transformacja nastąpiła, dzika jeszcze. Alkoholem wtedy handlowałem, telewizorami też. Niczego sobie nie musiałem odmawiać. Żona nie pracowała. Miała dobrze. Niech pan nie wierzy w bajki o miłości. Ona polega na tym, żeby się wygodnie żyło. Bez pieniędzy nie ma wygody, bez wygody – miłości. Wniosek prosty: kasa kręci miłością. Tyle na ten temat.

Dwa lata temu miałem kochankę. Młodziutka była, śliczna, młodsza ode mnie prawie o trzydzieści lat. Wszystko jej dawałem: ciuchy, kosmetyki, studia pomagałem opłacać. Jak przyprowadzałem ją na bale albo spotkania w interesach, to koledzy oczy wytrzeszczali i ślinili się prawie. Taka była piękna. Mówię panu, sama esencja kobiecości i czaru. Dobrze nam razem było. Trwało to rok. Pamiętam naszą podróż do Paryża. Spędziliśmy tam weekend. Tak się schlałem w pierwszy wieczór, że prawie cały chodnik zarzygałem w hotelowym apartamencie. A ona posprzątała po mnie bez żadnego wstrętu. Czułem, że naprawdę ją kocham, a ona jedna mnie rozumie. Rozwodzić się nawet dla niej zamierzałem. Ale zostawiła mnie, głupia suka. Do młodszego odeszła. Ciekawe, co ten smarkacz jej da? No nic… Było, minęło. Całe szczęście, że stać mnie na to, by samemu leżeć tutaj w pokoju. Płacę za ten luksus sporo, ale, dzięki temu, nie muszę przebywać z plebsem, z tą jęczącą hołotą. Trzeba brać się w garść, zdrowieć i jak najszybciej stąd wypierdalać. Prawie codziennie ktoś tu przecież umiera. Nie mam czasu, nerwów ani ochoty, żeby oglądać takie obrazy. Pan tu przychodzi dobrowolnie? Nie rozumiem, jak można to robić. Przynajmniej fajnie porozmawiałeś sobie dzisiaj, człowieku.

Jeśli Bóg istnieje, jest okrutny. Myślę teraz, że całe życie to nic innego, tylko ciągłe zmaganie się z Bogiem. Przeklinam go… Większej krzywdy nie mógł mi wyrządzić. Jeśli byłby, jak mówią kapłani, miłosierny, nigdy przecież nie zesłałby na mnie takiego cierpienia.

Proszę pana, ja chyba umrę! Niech pan przy mnie usiądzie na chwilę, tak jak wczoraj, błagam… Porozmawiać z kimś muszę. Kiepsko ze mną… Nie, księdza nie chcę. Ten zacny człowiek odwiedził mnie przed chwilą.

Tak się modlę: Panie, wyzwól mnie, Panie, ukołysz mnie, Panie, Ty jesteś siłą mojego życia i Mocą zdolną uwolnić mnie od choroby, Jezu Nazarejski, Jezu w żłobie narodzony, który Łazarza na nowo do życia przywołałeś, a własną śliną z najcięższych chorób biedaków leczyłeś, daj mi życie i radość; Matko, Królowo Nieba, na której chwałę wszelkie życie powstaje, chcę pielgrzymować do Ciebie, Matuchno kochana; uzdrów mnie, o Pani przenajświętsza, bo pragnę żyć na chwałę Twoją; czy warto, żebym teraz opuszczał ten świat, skoro chcę na Twoją chwałę żyć? Wszystko, co mam, tobie oddaję. Rozporządzaj mną i tym, co posiadam.

Myśli przy końcu drogi, Wojciech Szczawiński, Wydawnictwo Literackie 2004

 

Informacje o szczaw

drobinaszczawiu@gmail.com
Ten wpis został opublikowany w kategorii Uncategorized. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź na „Myśli przy końcu drogi cz. I

  1. monic pisze:

    Właśnie skończyłam czytać „Myśli przy końcu drogi” i jakoś łzy same płyną.., jakby to powiedział mój nieżyjący już nauczyciel fizyki…”coś drgnęło”…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s