Rzeczywistość naszą zaczyna zalewać semantyczna bylejakość.
Wielu ludzi nie mówi już o tym, że ma znajomych albo kolegów – oni mają
wyłącznie przyjaciół. „Przyjacielu…” – zwraca się do mnie facet, którego widzę
po raz pierwszy w życiu. „Kochany i miły Wojtku…” – pisze do mnie koleżanka z
pracy, z którą kontaktuję się zaledwie kilka razy w roku i o której wiem, że w
robocie robi mi „koło pióra”. Urzekające.
Zastanawiam się, skąd bierze się w wielu osobach skłonność do semantycznej bylejakości. Być może wynika ona z faktu, że jesteśmy szalenie głodni coraz bardziej zanikający wartości takich jak przyjaźń, honor, uczciwość albo miłość; używając ich w codziennym języku niejako ten głód – iluzorycznie – zaspokajamy. Podejrzewam też, iż wkrada się tutaj nie w pełni świadoma chęć oszustwa. Zwracając się do bliźnich tymi wszystkimi pięknymi słowami, pragniemy im pokazać, iż posiadamy wobec nich jak najlepsze intencje (chociaż
niekoniecznie takowe mamy). Przecież przyjacielowi życzy się jak najlepiej, tym bardziej temu, kto jest dla nas kochany.
W nagminnym posługiwaniu się dobrodusznymi zwrotami jest też coś z autokreacji: poprzez nie sugerujemy otoczeniu, że sami jesteśmy kochający, przyjacielscy, jedynie „do rany przyłóż”.
Maskarada znaczeń. Ponieważ niektóre wartości zanikają w naszym świecie, ponieważ nie potrafimy ich urzeczywistniać w codzienności, zastępujemy je czczą paplaniną. Jesteśmy przy tym głęboko przekonani o tym, że, od samego wypowiadania świętych słów, nasz świat stanie się uświęcony.