Ubi tu Gajus, ubi ego Gaja – w starożytnym Rzymie to kobieta składała mężczyźnie przysięgę małżeńską. Mężczyzna niczego nie ślubował. Jedynie nakładał na palec partnerki obrączkę. Obrączka – koło – symbolizowała wieczność, a także fakt, iż kobieta jest czyjąś własnością.
Pomimo wszystkich stwierdzeń na temat równouprawnienia, kobieta – w wymiarze kulturowym – zawsze była i jest czyjąś własnością: albo nosi nazwisko swojego ojca, albo męża. Oczywiście zdarzają się przypadki, gdy mężczyzna, z takich bądź innych przyczyn, przyjmuje nazwisko własnej żony. Jednak wtedy mamy do czynienia z tak zwanym kazirodztwem kulturowym: mąż staje się „bratem” kobiety.
Żona Sartre’a, Simon de Beauvoir, uważana przez niektórych za jedną z najbardziej radykalnych feministek europejskich, w swojej książce Druga płeć przyznała, iż największym nieszczęściem dla kobiety jest być niczyją. W judaizmie mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem. Tam kobieta również należy do męża. A do kogo mąż? Tylko do Pana Boga. O sytuacji kobiety w islamie lepiej nie wspominać.
Małżeństwo jest tworem sztucznym, ale społecznie pożytecznym. Obecnie w krajach kultury zachodniej jego pierwszoplanowym celem wydaje się być utrzymanie związku pomiędzy kobietą i mężczyzną w momencie, gdy oboje nie mają już ochoty niczego między sobą utrzymywać. W takich chwilach nieraz pojawia się myśl: „Ślubowaliśmy sobie przed ołtarzem w obliczu Boga, tyle osób było na naszym weselu…”, no i niektórzy, męcząc się potwornie, ciągną dalej swój małżeński drabiniasty wóz.
Celem formalizacji związku jest też zapewnienie bezpieczeństwa potomstwu, by kształtowało się pod opieką obojga rodziców i by miało gdzie spać, co jeść itd. Do tego dochodzą inne sprawy formalne, na przykład wspólnota majątkowa – związek dwojga osób cementują przedmioty. Przecież nierzadko, zamiast autentycznej, głębokiej więzi, wiele par łączy po latach jedynie świadomość tego, że, prócz dzieci, posiadają wspólny samochód, wspólne konto w banku, pralkę, odkurzacz, a do tego psa, kota albo rybki w akwarium. Brak odwagi albo obawa przed opinią otoczenia powodują, że trzeba jakoś wspólnie przetrwać aż do śmierci, która z partnerem naturalnie rozłączy.
A strach przed samotnością? On również jest istotny. Nieraz słyszałem: „No przecież w tym życiu trzeba w końcu z kimś być!”. Świetny argument! Nie umiesz wytrzymać sam z sobą, to zarzuć sobie na plecy wór z kamieniami! Efekt będzie ten sam.
Dochodzi do tego siła sprawcza porównań oraz irracjonalny kulturowy przymus: „No bo wszystkie moje koleżanki mają już rodziny, z mężami przychodzą na spotkania…”.
Nieraz spotykałem kobiety mające samochody, piękne mieszkania, tytuły naukowe. Pozostawały jednak nieszczęśliwe. Powód ich głębokiej frustracji był jeden: „No bo wszystkie moje koleżanki…”. Z kolei mój Dziadek mówił: „Wojtek, ożeń się, bo zobaczysz, że może nadejść taka chwila, gdy szklanki wody do łóżka nie będzie miał ci kto podać”. (owszem, sytuacja wysoce prawdopodobna). Jednak tego rodzaju pragmatyzm uważam za bezsensowny. „Dziadziu – odpowiadałem – nawet jeśli się ożenię, to czy mogę mieć pewność, że kobieta, z którą będę, poda mi tę szklankę?”.
Wszyscy młodzi powielają ten sam schemat. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, powtarzają sobie w marzeniach: „Z nami będzie inaczej” albo: „Mój partner jest inny”. Kiedy słyszę takie argumenty, nie potrafię pohamować rozbawienia. Wzdychają tacy zakochani, pląsają, żyją uniesieniami, a wizje swojej wspólnej przyszłości zawsze mają piękne i kolorowe, bardzo wzniosłe… Uważają też, że ich miłość jest najbardziej wyjątkowa, a więc idealna. Ale po jakimś czasie okazuje się, że inaczej z nimi nie jest: awantury, zdrady, znudzenie, obojętność, wzajemne pretensje… – c’est la vie! I to jest rzecz naturalna. Inaczej z nimi być nie może, ponieważ noszą w głowach ten sam kulturowy program, który wbity ma w mózg reszta ludzkości wychowana w romantyczno-ckliwej, gówno wartej tradycji. Dyktat tego programu polega na tym, że ludzie poszukują miłości w świecie zewnętrznym, a nie w sobie; że nie znajdując oparcia we własnej psychice czy duchowości, usiłują odnaleźć dla siebie tę moc w drugim człowieku. Tak się nie da. To przepis na porażkę każdego związku.
Kochaj bliźniego swego jak siebie samego – to bardzo cenna dla nas wskazówka. Bez kochania siebie, bliźniego kochać się nie da. Bez kochania siebie samego „miłość” do drugiego człowieka zawsze będzie roszczeniowa, wypełniona wymówkami, żalami i nieustannymi pretensjami. Przy czym autentyczna miłość własna nie ma nic wspólnego z naszym egoistycznym chciejstwem, pychą czy sztucznie tworzoną samoakceptacją albo pozytywnym myśleniem.
Czy jestem przeciwnikiem małżeństw? Ależ skąd! Być może kiedyś nadejdzie nawet chwila, gdy z radością wstąpię w związek małżeński. Opisuję tu tylko pewne zjawisko, jedną z kulturowych iluzji. Polega ona między innymi na tym, że człowiek – zamiast tworzyć i pogłębiać z bliźnim więź, pracować nad sobą i swoim związkiem – oddaje się w posiadanie literackiej albo filmowej fikcji, ulega swojemu życzeniowemu myśleniu, egzaltowanym wyobrażeniom, tkwiąc przy tym w szponach własnych psychicznych deficytów. W efekcie – powtarzając sobie: „Ze mną będzie inaczej” – uczestniczy, jako jedna z dwóch głównych postaci, w rytuale, za którym, prócz ekscytacji, histerii i folkloru, tak naprawdę niewiele stoi.
Miłość nie potrzebuje przysiąg, obrzędów i całej innej kulturowej maskarady. Miłość po prostu jest albo jej nie ma. A jeśli miłość jest, małżeństwo w niczym jej nie pomaga i w niczym nie szkodzi. Miłość to coś zupełnie innego niż przyzwyczajenie i godzenie się z wersem W życiu piękne są tylko chwile. Takie rzeczy wyśpiewują jedynie frustraci.
Wojtek przelales na papier moje mysli, ktore nachodza mnie juz od wielu lat. Super!
Nic nowego, takie idealistyczne poglądy wygłaszają zapewne od wieków miliony młodych ludzi. I dobrze, bo to znaczy że myślą o miłości a nie egzystencji. Ale jest jeden mały warunek aby te poglądy mogły się ziścić. Dwoje ludzi musi myśleć tak samo i chcieć tego samego. W przeciwnym razie takie myślenie będzie tylko wygodnym egoizmem.
Bo według mnie miłość przede wszystkim powinna się kierować dobrem drugiej połówki a nie własnym, w tym własnych poglądów. Jeśli wybór był właściwy dawanie będzie nas bardziej cieszyło niż branie i nie będzie miało nic wspólnego z poświęcaniem.
I choć rzeczywiście, jesteśmy bardzo niedoskonali i zazwyczaj, lub przynajmniej często, nie wywiązujemy się w pełni z tych ideałów, to myślę że jest z tym tak jak z marzeniami : nie zawsze się spełniają, ale jak dobrze było je mieć.
Tak myślę teraz po przeżyciu połowy wieku. Jacek